LDom Rupieńskich położony na skraju zaśnieżonej wsi Wymokłe, z dala od zgiełku miast, od lat był areną cichej, rodzinnej wojny. Grube, drewniane bale, które niegdyś chroniły krewnych przed zimnem i dawały poczucie bezpieczeństwa, teraz zdawały się trzymać w środku chłód i narastającą gorycz.
Nie było tu głośnych awantur, te skończyły się wiele lat temu. Zastąpiły je: chłodne milczenie, cięte, często sarkastyczne uwagi, rzucane przez zęby, nienawistne spojrzenia i niewidzialne, ale twarde jak stal, mury wzniesione między, kiedyś bliskimi sobie domownikami.
Głową rodziny był Tomasz
Niemłody już, bo 72-letni mężczyzna z twarzą przypominającą korę starego dębu, pooraną zmarszczkami, zimną i nieprzystępną. Odkąd pięć lat temu odeszła Halina, jego żona i jedyny bufor między nim a resztą świata, Tomasz zamknął się w sobie, pielęgnując żal do losu, do sąsiadów, a zwłaszcza do swoich dzieci, które jego zdaniem, już dawno zapomniały o nim, a zwłaszcza o wiejskich korzeniach i wybrały łatwiejsze, miejskie życie. Tomasz miał troje dzieci, które, choć już od lat były dorosłe i żyły na własnych zasadach w różnych miastach Polski, wciąż czuły ciężar ojcowskiego osądu, ciągłego niedoceniania ich oraz własnych, narosłych przez lata pretensji.
Najstarszy był Henryk, bankier z Warszawy. Miał prawie czterdzieści lat, piękny dom na przedmieściach i rodzinę. Był pragmatyczny, skupiony na cyfrach i wynikach. Nigdy nie potrafił sprostać ojcowskim oczekiwaniom dotyczącym przejęcia rodzinnego gospodarstwa, które Tomasz prowadził z miłością, ale i z niebywałym uporem. Dla Tomasza, decyzja jego pierworodnego syna o wyjeździe do stolicy była osobistą porażką. - Zostawił ojcowiznę dla papierków, garniturów i białych kołnierzy - mawiała Halina, zanim odeszła, próbując w ten sposób tłumaczyć mężowi, że syn po prostu ma inne ambicje. Teraz te jej słowa odbijały się echem w pustym domu.
Średnia, Zofia, czterdziestoczteroletnia, mieszka w Olsztynie. Prowadzi tam małą galerię sztuki, niszową, ledwo wiążącą koniec z końcem, ale pełną pasji, radości i nadziei. Ma duszę artystki, co dla Tomasza było synonimem braku odpowiedzialności, marnotrawstwa czasu i pieniędzy. - Sztuką się nie najesz, ani nie nakarmisz rodziny, mawiał Tomasz, kiedy Zofia z zapałem opowiadała o swoich wystawach. Córka, zraniona brakiem zrozumienia dla jej wyborów, unikała rozmów z ojcem, ograniczając kontakt do zdawkowych życzeń z okazji urodzin, czy imienin.
Najmłodszy Karol, trzydziestolatek, pracował jako ratownik medyczny w Poznaniu. Był najbardziej empatyczny z rodzeństwa, odziedziczył po matce zdolność słuchania i łagodzenia sporów. Jednak i on zraził się do ojca, gdy ten kilka lat temu skrytykował jego postępowanie, a konkretnie decyzję o rozstaniu z narzeczoną Alicją, którą Tomasz uważał za „solidną partię”, tylko dlatego, że prowadziła mały bar.
Od pięciu lat, czyli od ostatnich świąt, które zakończyły się trzaskaniem drzwiami przez Henryka, płaczem Zofii i wielomiesięcznym milczeniem Karola, Rupieńscy nie zasiadali razem do wigilijnego stołu. Aż do ubiegłorocznego Bożego Narodzenia.
Święta u taty
Inicjatorką rozejmu była Zofia. Zbliżające się święta Bożego Narodzenia sprawiły, że poczuła przeszywający, fizyczny ból samotności i tęsknoty za rodziną, której od dawna nie miała, a której wizja istniała tylko we wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa. Postanowiła działać. Bez konsultacji z rodzeństwem, kierowana impulsem i desperacją, po prostu wysłała maila do wszystkich, w tym do ojca, z prostym, ale stanowczym komunikatem: - W tym roku Wigilia odbędzie się u taty, w Wymokłem. Wszyscy mamy być. Żadnych wymówek. 24 grudnia, godzina 17:00 – napisała.
Reakcje były, delikatnie mówiąc, mieszane. Henryk odpisał sucho po dwunastu godzinach: - Sprawdzę kalendarz. Jeśli nie będzie opóźnień na A2, postaram się dojechać. Karol zadzwonił do Zosi, aby wyrazić swoje obawy, a właściwie by dać upust swojemu lękowi: - Wiesz, że tata znów zacznie komentować moje zerwanie z Alicją, a Henryk nie zostawi suchej nitki na jego metodach zarządzania finansami gospodarstwa. Siostra, to się znów skończy katastrofą - mówił. Tomasz milczał. Zofia uznała to za milczącą, choć niechętną, zgodę. Wiedziała, że ojciec nie jest typem, który kasuje rodzinne wiadomości bez czytania.
Nadszedł 22 grudnia. Zofia, wziąwszy urlop w pracy, uzbrojona w pożółkłe przepisy swojej mamy na idealne pierogi z kapustą i grzybami, domowy susz na kompot oraz mocną wiarę w cuda, przyjechała do Wymokłego jako pierwsza.
Dom Tomasza był zimny
Paliło się tylko w piecu kaflowym w kuchni. W salonie panował półmrok. Pachniało stęchlizną, zimnym popiołem i tytoniem, a nie cynamonem i goździkami, jak powinno pachnieć w przedświątecznym domu. Ojciec siedział w swoim ulubionym, choć bardzo już zniszczonym fotelu przy wygaszonym kominku, patrząc w okno, za którym wirowały płatki śniegu.
- Cześć, tato - powiedziała Zofia, zdejmując płaszcz i odkładając torby.
Tomasz mruknął coś pod nosem, nie odwracając głowy. - Po co tu przyjeżdżasz? Żeby się z resztą pokłócić? Nie wystarczyło wam kłótni przez te lata? - spytał. - Przyjechałam na święta, Nie wystarczyło nam kłótni, ale chyba wystarczy milczenia - odparła łagodnie i od razu zabrała się za rozpalanie w kominku i porządki. Zaczęła od kuchni, gdzie wyciągnęła stare, gliniane misy, z których jadali, gdy byli dziećmi. Czuła, że musi przywrócić duszę temu domowi, zanim przyjadą pozostali. Musiała tchnąć w niego ciepło, zanim stwardniałe serca jej rodziny znów zlodowacieją.
Wreszcie święta
Następnego dnia, w Wigilię, pierwszy przyjechał Henryk z żoną Anką i dwójką dzieci. Nowy, lśniący, samochód terenowy zaparkował ostentacyjnie obok starego, zardzewiałego traktora Tomasza, który od lat stał pod szopą jak eksponat muzealny. Kontrast między nowoczesnością a przeszłością był uderzający. Atmosfera była napięta od samego początku. Dzieci, dziewięcioletnia Tosia i pięcioletni Wojtuś, były podekscytowane śniegiem i wiejskim domem, ale szybko wyczuły elektryzujące napięcie między dziadkiem a ich tatą.
- Cześć, ojciec - rzucił Henryk, podając ojcu rękę zamiast go uścisnąć. Przywitanie jak między obcymi, lub partnerami biznesowymi.
- Szybko jedziesz - powiedział Tomasz, słysząc warkot silnika, dobiegający sprzed domu. Musiałeś dużo za to auto zapłacić. Pieniędzy ci zbywa w tej Warszawie, że tak nimi szastasz?
Henryk zacisnął szczęki. Poczuł znajomy, gorący przypływ złości. Zawsze to samo. Zawsze ocena przez pryzmat pieniędzy i jego rzekomej ucieczki od "prawdziwej pracy" na roli. Anna, kobieta o anielskiej cierpliwości, szybko włączyła się do rozmowy by załagodzić sytuację, chwaląc zapach barszczu. Dzieci Henryka, zdezorientowane dziwną atmosferą, biegały po domu, co nieco rozluźniało atmosferę. Ich ciekawość i radosne okrzyki: - Jaki duży kominek! - Dziadku, pokażesz nam traktor? - na chwilę odwróciły uwagę dorosłych od ich waśni.
Kilka godzin później, gdy Zosia kończyła lepić ostatnie pierogi, dotarł Karol. Przyjechał sam, bez nowej partnerki, bojąc się, że jej obecność tylko pogorszy sprawę. Wniósł ze sobą zapach szpitalnych pomieszczeń, głównie płynów dezynfekcyjnych. Jego miejski styl, kolorowy szalik i długa kurtka kontrastowały z surowością wiejskiego domu.
- Dom wygląda inaczej - powiedział, patrząc na odświeżony salon z migoczącym ogniem w kominku i zapachem prawdziwej choinki.
- Zofia sprzątała - burknął Tomasz, który ani drgnął z fotela. Widać miała za dużo czasu w tym Olsztynie.
Córka zignorowała uszczypliwość, choć poczuła znajome ukłucie w sercu. Zamiast wdawać się w utarczkę słowną, podeszła do Heńka i Anki i wspólnie zaczęli ubierać choinkę, wyciągając z zakurzonego pudła stare, cudem ocalałe bombki. Każda z nich pamiętała czasy, gdy żyła ich mama, a dom tętnił prawdziwym ciepłem, a nie tylko ogniem z kominka. Wieszając aniołka ze stłuczonym, sklejonym skrzydłem – symbol ich rodziny - Zosia poczuła ukłucie w sercu i otarła ukradkiem łzę. Nikt tego nie skomentował, ale Karol położył jej dłoń na ramieniu, a Henryk, zaskakując samego siebie, podał jej kolejną bombkę. Był to pierwszy, mały gest pojednania.
Gdy pierwsza gwiazdka
jak na zamówienie, zaświeciła jasno na niebie Wymokłego, wszyscy zasiedli do stołu. Dwanaście potraw, przygotowanych z miłością i trudem wspólnymi siłami Zosi i Anny, prezentowało się wspaniale. W powietrzu unosił się zapach intensywnego barszczu z buraków, delikatnie usmażonego karpia, ryby po grecku, kutii i oczywiście kompotu z suszu, który Zofia przygotowała dokładnie tak, jak robiła to mama.
Tomasz usiadł na honorowym miejscu, u szczytu stołu. Przed nim leżał duży, biały opłatek. Przez chwilę panowała cisza, ciężka, długa i niezręczna. Dzieci Henryka patrzyły zdezorientowane na milczących dorosłych. W końcu dziewięcioletnia Tosia szepnęła do taty: -Tato, kiedy będzie opłatek i kiedy jemy? Gwiazdka już jest - zapytała.
Jej niewinny głos przerwał to zaklęte milczenie. W końcu Zosia wzięła opłatek do ręki i przełykając gulę w gardle, podeszła do ojca.
- Tato, wiemy, że ostatnie pięć lat, a może i więcej, były trudne. Każde z nas popełniało błędy. Może w te święta, przy tym stole, spróbujmy odłożyć żale na bok, choćby na ten jeden wieczór. Przeprośmy się za to, co było, za to milczenie, za te wszystkie niedopowiedzenia. Spróbujmy jeszcze raz. Nie dla nas, to dla wnuków, które tu są i pewnie będą następne. Dla pamięci o mamie, której tak bardzo nam wszystkim brakuje - dodała wzruszona.
Tomasz spojrzał na nią. W jego oczach, zwykle twardych jak kamień, Zosia dostrzegła coś, czego dawno nie widziała - niewypowiedziane poczucie winy i głęboki smutek. Starzec drżącą ręką wziął kawałek opłatka.
- To ja was powinienem przeprosić, zaczął niespodziewanie, a jego głos, zazwyczaj władczy, teraz był szorstki od wzruszenia i lat nieużywania do wyrażania emocji. - Byłem złym ojcem po śmierci matki. A może i wcześniej. Nie umiałem wam pokazać, że was kocham. Zamknąłem się w swojej skorupie. Wybaczcie mi, jeśli potraficie - dodał ze łzami w oczach.
Te słowa były potężniejsze niż grom z jasnego nieba. Henio, Zosia , Karol i Anka zamarli. Nigdy nie słyszeli, by ich ojciec kogokolwiek przepraszał, a już na pewno nie ich. Lód pękł.
Pierwsza Zośka uściskała ojca mocno, a łzy popłynęły jej swobodnie. - Twoje obrazy są piękne, Zosiu. Przepraszam, że udawałem, że tego nie widzę. - Potem Heniek, zwykle opanowany bankier, przytulił ojca, szepcząc: - Ja też cię przepraszam, tato. Za moją dumę i upór. W końcu Karol, ocierając oczy, podszedł do Tomasza. - Żyjesz pięknie synku, ratując ludzkie życie. Jestem z Ciebie dumny - powiedział wzruszony Tomasz.
Potem nadeszła kolej na rodzeństwo. Heniek i Zosia, którzy od lat nie rozmawiali swobodnie i serdecznie, przytulili się, obiecując sobie, że będą częściej dzwonić i może nawet odwiedzać się w Olsztynie i w Warszawie. Karol i Anka z dziećmi patrzyli na to z uśmiechem, czując, że są świadkami i częścią czegoś wyjątkowego – cudu pojednania.
Po wzruszającej chwili łamania się opłatkiem, zasiedli do wieczerzy. Jedzenie smakowało lepiej niż cokolwiek, co jedli od lat. Rozmowy płynęły swobodnie. Heniek opowiadał o bankowości w sposób zrozumiały dla rolnika, a Tomasz z zainteresowaniem słuchał o nowoczesnych metodach finansowania gospodarstw, nie krytykując. Zosia opowiadała o swojej galerii, a ojciec z uwagą pytał o artystów i obrazy. Karol, opowiedział o najtrudniejszych przypadkach ratowania ludzi.
Gdy zjedli, a dorośli w końcu rozmawiali swobodnie po raz pierwszy od lat, a dzieci bawiły się prezentami pod choinką, Tomasz wstał. Zaprosił wszystkich do salonu. - Chodźcie, coś wam pokażę. Prezent od matki - powiedział.
Z szafy, której nikt nigdy nie otwierał, bo mama trzymała tam swoje osobiste rzeczy, wyciągnął duże, oprawione w prostą ramę zdjęcie, uśmiechniętej i młodej Haliny, z czasów ich młodości. Powiesił je nad kominkiem, gdzie brakowało obrazu. Wszyscy patrzyli na zdjęcie z nostalgią.
- Ona by tego chciała - powiedział, patrząc na fotografię, a jego głos znów lekko drżał, żebyśmy byli razem. Zawsze nam powtarzała, że rodzina to korzenie i skrzydła. Korzenie mamy tu, w Wymokłem. Czas rozwinąć skrzydła i do siebie latać.
Te święta nie były idealne. Pozostało wiele ran do wyleczenia, wiele rozmów do odbycia, wiele murów, które trzeba było rozebrać kamień po kamieniu. Ale tej nocy, w starym domu Rupieńskich, pod rozgwieżdżonym, mroźnym niebem, zadziało się coś, co można nazwać cudem. Miłość okazała się silniejsza niż duma, a opłatek, ten mały, kruchy kawałek chleba, stał się potężnym narzędziem pojednania. Rodzina znów była razem, a dom, jak dawniej zaczął oddychać ciepłem.
Tekst i fot. Wiesława Kusztal

Napisz komentarz
Komentarze