Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 18 września 2025 23:22
Reklama

Bieganie na oceanie

Bieganie na oceanie

Biegł tu i tam, w Łomży i w Oslo, w Bytowie i w Monaco, w Poznaniu i w Królewcu, w Londynie i w Warszawie... Gdybyśmy chcieli wyliczać wszystkie maratony, w których udział wziął Kazimierz Musiałowski, mieszkający we wsi Smogarzewiec pod Toruniem, tekst musiałby się składać z ponad stu miejscowości. A przecież biegł także na Atlantyku, na statku M/v Palm Enterprise!!!

Takie pasje jak bieganie, 

w szczególności maratonów, biorą się z przypadku. Ktoś rzuca hasło, ktoś je łapie i rozwija. Spokojnie, planowo, z głową. Tak było w przypadku Kazimierza Musiałowskiego. Nie było tak, że budzi się i zastanawia, co robić? A może pobiec maraton? To oczywiście samobójstwo. Z rana można co najwyżej pobiec po chleb, bułki, pieczywo i coś do tego.

Przyjemność z biegania narastała stopniowo. Wszystko się dobrze układało, gdy był grunt po nogami, była nauka w technikum spożywczym, praca w toruńskich Piernikach. Zdecydował się jednak na coś, co wielu zaskoczyło. Zarobić więcej, by mieć na mieszkanie oraz zobaczyć świat. 15 lipca 1976 zamustrował się na statek m/s Tobruk. Skierowano go do ochmistrza, który z kolei skierował go do garów – mycie naczyń, sprzątanie, pomoc kucharzowi. - Jak się potem przekonałem ochmistrz lubił sporo i często wypić. Miał ksywę „Bibuła”, bo sączył wódkę jak bibuła atrament. 

Te i inne historie, ciekawe sytuacje fabularne dotyczą 17 statków, na których pływał, a były to: M/s Tobruk, M/s Uniwersytet Wrocławski, M/s Kopalnia Wałbrzych, M/s Kopalnie Wirek, M/s Studzianki, M/s Kopalnia Machów, M/s Huta Katowice, M/s Kapitan Ledóchowski, M/s Ziemia Wielkopolska, M/s Studzianki, M/s Kopalnia Jastrzębie, M/s Mława, M/s Chorzów, M/v Palm Enterprise, M/v Almar, M/v Eurikousa Wave. Ale nie jest to opowieść o rejsach, przygodach, tropikalnych zdarzeniach, budzących grozę sztormach. Jest to reportaż o bieganiu 

na Atlantyku

i w tym miejscu narrację przejmuje marynarz – maratończyk, ochmistrz Kazimierz Musiałowski. Posłuchajmy, co można robić na statku, powiedzmy, że w niedzielę lub inny, wolny dzień od pracy.

- Pierwszy mój maraton zapisałem 11 czerwca 1983 r. na trasie Chełmno – Toruń. Dwa lata później ta sama trasa. W 1986 r. jestem już na VIII Maratonie Pokoju Warszawa. Robię wynik lepszy prawie o godzinę od poprzednich – 3:46:55.  Nadchodzi 22 lipca 1987. Pracuję na M/v Palm Enterprise.

Przygotowania do tego maratonu zacząłem już od postoju w Grecji. Kupiłem dużo wody mineralnej z mikroelementami, ponieważ na statku mieliśmy wodę pitną, ale „odzyskaną” z wody morskiej. Grecki armator nie był rozrzutny. W mój pomysł przebiegnięcia dystansu maratońskiego wtajemniczyłem kapitana, jednocześnie prosząc o zgodę. Zmierzyłem taśmą mierniczą dystans jednego okrążenia, które wynosiło 512,08 m. Nie byłem świadom do końca na co się porywam. Najbardziej przeszkadzały mi rury, które przebiegały aż na dziób statku. Poradziłem sobie z nimi kładąc na nie palety, coś na kształt drewnianego wiaduktu. Do liczenia okrążeń zgłosili się na ochotnika dwaj Polacy i Filipińczyk, moja komisja sędziowska. Wybrałem dzień wolny od pracy, jedynie wachty miały służbę. Moje obawy dotyczyły temperatury, Atlantyk w tym rejonie był spokojny. 

Ostatnie detale

Start do biegu wyznaczyłem na godz. 15.00. W ostatnią noc przed maratonem wyrysowałem na kartce ilość okrążeń. Potrzebowałem ich 82, do tego musiałem wyznaczyć odcinek 204,44 m, tak, aby cały dystans wynosił 42, 195 km. Sędziowie – Jacek, Zbyszek i Maximo sami przygotowali stół sędziowski, napoje, odżywki oraz pomyśleli o muzyce, które tak bardzo pomogła mi w pokonywaniu kilometrów. (Tu mała dygresja – Kazimierz jest wielbicielem Beatlesów, dowodem czego oficjalna nazwa ul. The Beatles w Smogarzewcu – przyp. B.D.).

Jeszcze wieczorem, kiedy słońce powoli chowało się w wody Atlantyku przeszedłem cały dystans z miotłą, aby wyczyścić pokład. Ten statek był już stary, liczył 22 lata. Rdza na pokładzie powodowała, że co chwilę olbrzymie płaty skorodowanego metalu odpadały, co mogło okazać się niebezpieczne.

Któregoś razu podczas spaceru kapitan pokazał mi pękniecie statku od burty do burty. Widzi pan, na jakim statku pływamy? - minę miał markotną. Kapitan był spokojnym, bardzo rzeczowym człowiekiem. Był już na emeryturze, ale jeszcze pracował dla PLO. Nie wspominał, ale zauważyłem na jego ręce wytatuowany numer obozu koncentracyjnego Auschwitz... Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni.

Wracając do biegu: obawiałem się również, że pokład podczas maratonu może się „pocić”, że różnica temperatury pokładu i powietrza będzie inna i na pokładzie powstanie szron. Często miałem takie niespodzianki w tropiku. Wówczas bieganie po takim pokładzie jest naprawdę niebezpieczne. Jedynym środkiem na uniknięcie poślizgów już podczas biegu jest posypanie pokładu solą. Byłem przygotowany na tę ewentualność.

Nadszedł dzień maratonu

Filipiński kucharz stara się mi dogadzać podczas śniadania, za wiele propozycji dziękuję, z czego nie jest zadowolony. Przemawia do mnie jak moja nieżyjąca już matka: trzeba jeść, aby siły były!!!

Na godzinę przed startem zaczyna się ruch na pokładzie po prawej burcie. Sędziowie i niektórzy członkowie załogi wystawiają na pokład leżaki, krzesła oraz stół na napoje. Mają także dwa niezależne stopery, które otrzymali od II oficera. Radio stoi gotowe, z boku leży gumowy wąż podłączony do kranu. Godz. 15.00, 

sygnał okrętowej syreny

obwieszcza mój start. Wielkie napięcie. Wiem na co się decyduję. Boję się tego dystansu. Ten strach jednak dodaje sił. Wokół spokojny Atlantyk. Płyniemy. Powiewa sirocco, gorący wiaterek znad Afryki. Niesie ze sobą drobinki pustynnego piasku. Przekonam się jak bardzo mi on przeszkodzi. Nie ubrałem koszulki, gdyż każdy powiew to ochłodzenie organizmu. Biegnę w spodenkach zakupionych w Danii, butach w Grecji. Robię pierwsze nawroty. Nogi pracują dobrze.   Z rytmu wybija mnie przeszkoda na dziobie – palety, które muszę pokonać. Myślami wracam do  przebiegniętych maratonów na lądzie. Jestem też w lesie, gdzie odbywam treningi podczas pobytów w domu. Zaliczyłem 25 okrążeń, jest to około 12,8 km. Czuję się doskonale Obsługa spisuje się znakomicie. W pewnym momencie przychodzi filipiński kucharz. Kiedy zatrzymuje się przy stole z napojami, stoi onieśmielony, uśmiechając się przyjaźnie. Było mi to bardzo potrzebne.

Zaliczyłem już 40 okrążeń, czas 1 godzina 48 minut, zastanawiam się, czy nie biegnę za szybko. Przebiegłem ponad 20 km, sporo jeszcze ich przede mną. Słońce powoli zbliża się do fal Atlantyku. Nagrzane powietrze. Leciutkie kołysanie statku, prawie niedostrzegalne. W bulajach na mostku kapitańskim nowa wachta, przypatrują mi się. Mam już zaliczone 50 okrążeń ,  ponad 25 km. Coraz dłużej zatrzymuję się przy stoliku z napojami. Dużo piję! Moi opiekunowie polewają mnie „zimną” z nazwy wodą. Powoli zaczynają brać mnie skurcze. Słońce obniża się i wolno wtapia w wodę. Wydaje się, że powinno być chłodniej. Nic z tego, nagrzany pokład oddaje ciepło jak żelazko.  Czuję jak promieniuje od dołu. Kończę 60 okrążenie, czas 2 godziny 56 minut. Ponad 30 km, pozostało 12 – mało i dużo zarazem. Zawsze powtarzam sobie, zaliczysz trzydziestkę, maraton ukończysz. Lecz te warunki są naprawdę inne. Zaczynam coraz częściej przystawać. Czuję narastający wszędzie ból. Ramiona, plecy, szyja. Wiem, że po przebiegnięciu 70 okrążeń mam już za sobą 35 km.  Moi opiekunowie widzą zmiany w moim zachowaniu. Są bardzo opiekuńczy. Staję, obie nogi wymagają masażu. Kładę się na pokład, lecz szybko wstaję – za gorący. Opieram dłonie o reling, nadbiegają sędziowie, masują. To nic, że tracę kilka minut. Trzeba biec dalej. 

Maraton nie może być przerwany

nie można zaliczać go na raty.  Mam już 75 okrążeń, czyli 38 km. Jeszcze trochę! Sędziowie dopingują: ukończysz!!! Słońce już schowane za dziób statku, tam, bosmańskie magazynki i windy kotwiczne. Mam ochotę się położyć. Lecz czy potem wstanę? Atlantyk zmienia barwę, już zachód słońca. Jeszcze mam siłę podziwiać. Gdzieś tam w środku kiełkuje radość. Prawdopodobnie ukończę ten maraton. To uczucie towarzyszy mi podczas każdego maratonu, kiedy już widać metę lub odgłos z megafonów. Na tę całkowitą radość trzeba jednak zapracować. Ciężki wysiłek i siła woli.  To recepta na ukończenie maratonu.

The Beatles

Ostatnie kilometry są najgorsze. Jacek z Maximo są uśmiechnięci, kiedy stoję przy napojach. Nagle słyszę „Hey Jude” moich Beatlesów. Wiedzą, że ich kocham, ma to mnie uskrzydlić.  Tak też się dzieje. Nucę sobie pod nosem. Może ból, zmęczenie ucieknie. Jestem na 80 okrążeniu, jeszcze dwa. Nagle słyszę dzwon, skąd oni go wzięli? Zbyszek potrząsa nim mocno, cieszy się, że to już koniec, ostatnie okrążenie. Na pewno i oni mają już dość tego maratonu. Drugi mechanik utrwala wszystko na kliszy. Jacek daje znać wachtowemu na mostek kapitański. Po chwili na Atlantyku słychać syrenę. W dzienniku okrętowym odnotowano: godz. 19.15 czasu okrętowego ukończyłem maraton na statku!

Nikt nie wie

co się czuje po pokonaniu takiego dystansu, na statku, jeżeli tego nie doświadczy. Tu nie ma trasy, wierzchołków drzew, krajobrazu. Masz wodę i linię horyzontu. (...)Wlokę się do kabiny, zostaję sam ze zmęczeniem i wrażeniami. Zasypiam w fotelu nie wiedząc kiedy. Budzi mnie jednak delikatne pukanie do drzwi kabiny. To filipiński kucharz przyniósł mi kolację z puszką dobrze schłodzonego piwa. Pamiętam jego smak do dzisiaj.

 

Kazik Matuszewski miał wówczas 34 lata. Teraz, mając 76, pokonał kilka miesięcy temu Sydney Marathon, czyli maraton do góry nogami... Był to jego 165 maraton w maratońskiej karierze

Tekst: Bogumił Drogorób i Kazimierz Musiałowski

Fot. Archiwum Kazimierza Musiałowskiego


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Ostatnie komentarze
Autor komentarza: LupusTreść komentarza: Narazie zabawa. Oglądaliśmy rzuty. Grzmi tylko oszczepniczka małolatka U-14. Za rok prawda o potędze wyjdzie albo nie. Kto wejdzie na bieżnię, ten jest lekkoatletą, a ten kto z nimi jest na bieżni jest trener z nazwy. Data dodania komentarza: 16.05.2023, 20:44Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Sukcesy brodnickich biegaczyAutor komentarza: KuracjuszkaTreść komentarza: Ale NUMER opisał super Redaktor Bogumił! A tak naprawdę - to z czekaniem do sanatorium - to też numer i to w kolejce długiej! A tyle dajemy na NFZ, by zdrowym być i marzyć, by mieć wciąż te dzieścia lat.. kuracjuszka, ale jeszcze bez numeru.....Data dodania komentarza: 11.05.2023, 20:13Źródło komentarza: Sanatoryjny numer 4457Autor komentarza: joko Treść komentarza: Niech się wasz trener nie chwali . Słyszałem ze dawniej jemu wszystkie plany przysyłał i był na obozach jakiś trener z Iławy. Dlatego w mukli miał nawet mistrzów Polski na 400m i w sztafetach. Teraz leci na jego planach, ale wyników medalowych to oni od 6 lat nie mają, bo z tego trenera zrezygnował. Mukla ma nawet dobry do LA stadion a lepiej żeby miała dobrego trenera do medali. Chyba że wpadnie mu jakiś zawodnik co był już mistrzem Polski, to może zrobi z niego mistrza województwa. Data dodania komentarza: 9.04.2023, 09:00Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Pot i ciężka pracaAutor komentarza: lolek Treść komentarza: Mierne ta wyniki latem mieliścieData dodania komentarza: 8.04.2023, 20:30Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Pot i ciężka pracaAutor komentarza: WiKTreść komentarza: Życzę powodzenia i zachwyconych gości. Oczywiście ciekawa jestem jak kaczka się udała?Data dodania komentarza: 7.04.2023, 23:17Źródło komentarza: Kaczka faszerowana kasząAutor komentarza: CzesiaTreść komentarza: Super Wiesiu! Takie danie po nowemu zrobię na te Święta, bo do tej pory głównym dodatkiem był ogrom jabłek... Dzięki za przepis.. Dam znać, jak smakowała gościom... pozdrawiam już z apetytem! CzesiaData dodania komentarza: 7.04.2023, 17:17Źródło komentarza: Kaczka faszerowana kaszą
Reklama
Reklama