W swoich wędrówkach reporterskich spotkałem człowieka, który podzielił się ze mną pewną, egzystencjalną myślą, stwierdzając, że jeść może, spać może, jedynie pracować nie może! Ale ręki po jakiś drobiazg monetarny nie wyciągnął, miał swój honor.
Z literatury, opowiadań Jana Himilsbacha, wyłowiłem postać, która w pewnym sensie wpisuje się w ową frazę człowieka z wędrówek reporterskich. Otóż bohater Himilsbachowej opowieści poszedł jednak krok dalej mówiąc, że trzeba znaleźć sobie taką robotę, żeby się nie narobić a zarobić.
Natomiast w mieście, w którym przebywam co jakiś czas, w mieście – za dużo powiedziane – w miasteczku jest gość, który żadną robotą się nie splamił, a egzystencję swoją opiera na byciu radnym. W stosownym momencie historii naszej ojczyzny – 4 czerwca 1989 r. - obalił komunizm. Gdy wszystko stało się jasne zapisał się do niezależnego związku zawodowego. W konsekwencji otrzymał lokal przy ulicy przelotowej, biuro, telefon. I tam mógł być. Ponieważ był bystry, zwoje mózgowe jeszcze normalnie pracowały, czytał biuletyny i gazety. Był czujny i rządowi Mazowieckiego nie dawał spokoju. Co istotne – krytykował Balcerowicza. Na pytania typu: dlaczego? nie odpowiadał. Prawdopodobnie brakowało argumentów. Zawód wyuczony gościa, który żadną robotą się nie splamił – szlifierz szlifierki na okrągło.
Skoro miał na swoim koncie upadek komunizmu uznał, że trzeba teraz zagospodarować nowe czasy w nowy sposób. Podczas wyborów do samorządu lokalnego zgłosił się jako ten, który w dorobku życia ma obalenie komunizmu. Wszedł do rady małomiasteczkowej i pierwsze co zrobił w swoim pierwszym wystąpieniu, to zapytał o wysokość diety i dodatki za obecność w komisjach. Po otrzymaniu właściwych odpowiedzi w głosowaniu uchwały o wysokości stawek dla samorządowców wstrzymał się od głosu. Jako jedyny. Tłumaczył później, że nie chciał być za, ponieważ ci, co mogli być przeciw, mogli go źle kojarzyć. Nie miało znaczenia, że nikt nie był przeciw. Jemu chodziło o jego, niezależne stanowisko.
Przeglądając protokoły po latach ponad dwudziestu, od czasu gdy samorząd reaktywowano także w powiecie, we wszystkich radny mający w dorobku obalenie komunizmu nie opowiadał się nigdy po jakiekolwiek ze stron. Dlatego, że – taki wniosek wyciągnął – wyborcy z miasteczka mu zaufali. Prawdopodobnie do grobowej deski. Nikt mu przez ten czas nie powiedział, nie miał prawa powiedzieć: ty, ale ich urządziłeś, oni się ślinią a ty spokojnie, wyzerowany!
Musiało się to spodobać, bo wreszcie nadszedł moment, iż żyjącego z diety radnego postanowiono pchnąć wyżej, że nadszedł czas objęcia jakiegoś sensownego stanowiska. Na przykład pokierować samorządem. Owszem, zgłoszono jego kandydaturę, ale nie zgodził się. Przekonał wszystkich pozostałych radnych – że mógłby służyć regionowi wyłącznie jako wice. Wewnętrznie był przekonany, że wice nic nie musi robić – a to było zgodne z jego naturą – i, co najważniejsze, niczego nie podpisywać.
Wszystko działało jak w zegarku, dopóki nie pojechał do Warszawy w sprawach dla rządu podrzędnych i dał się sfotografować z jakimś ministrem. Kadr był następujący: minister idzie, a radny go goni. Pół biedy, nie każdy nadąży za ministrem idącym szybkim krokiem. Głupie zdjęcie ukazało się w lokalnej gazetce małomiasteczkowej z podpisem: minister (…) w towarzystwie radnego (…). Gdy wydawało się, że kariera radnego samorządu lokalnego rozsypie się drobiazgi wszystko rozeszło się po kościach. W nowych wyborach, znów wybrano radnego na radnego. Mając nowe doświadczenie ponownie zgodził się zostać tylko wice. I już nigdy służbowo nie pojawił się w Warszawie.
Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze