Henryk Trzapka miał kilka marzeń. Początkowo chciał zostać szewcem. Gdy był jeszcze mały chodził tam z ojcem. Zelówki i blaszki, dysponował. Szewc Borucki był dla niego autorytetem. Wydawało mu się, że szewc wie wszystko o świecie. Ale urósł i już mu się odechciało.
Uczył się pilnie, a szło mu tak sobie, żeby nie powiedzieć kiepsko. Dwa razy zimował w podstawówce. Ojciec mimo wszystko dopingował go mówiąc, że ma talent. Matka też trzymała stronę Heńka: pokaż tym głupkom, co się na ciebie uwzięli – tu miała na myśli całe grono nauczycielskie z woźną włącznie – i udowodnij, że potrafisz.
Henio udowodnił,
że nie potrafi, nie miał przyspieszenia do nauki. Ciekawy przypadek, jako że koledzy z podwórka szli łeb w łeb, coraz wyżej. Ale nie patrzyli z wysoka. Gdy piłkowali na boisku, zaraz za torami kolejowymi, tam gdzie droga szła na cmentarz, nie okazywali Heniowi jakiejś wyższości, nie żartowali z niego, brali do składu w pierwszej kolejności. Mówili, że Henio to diament!!! Miał dobrego kopa i siłę w rękach. Kilka razy obronił podwórkowych i boiskowych kumpli przed zaczepkami ekipy z innej ulicy. Miał w łapach, jak to mówią, petardę. Kilku gościom szczękę uszkodził. Doceniali jego wysiłek, dlatego stali zawsze za nim.
Henio, futbolowy diament, nie poszedł w tym kierunku. Najwcześniej z podwórka ruszył do pracy. Został ładowaczem na kolei. Miał moc w rękach i to się przydało najbardziej w dziedzinie władania łopatą, technika przyszła potem.
Marzenie o butach
Co istotne, Henio nie palił. Przeliczył sobie, że na akord zarobi tyle i tyle. Nie opłaca się stać i palić, czas tracić. Co innego śniadanie. Dwie podwójne sznytki ze smalcem, albo dwie duże buły wrocławskie. Żeby była para w łapach. I chęć żeby była. Za pierwsze zarobione pieniądze kupił sobie buty, kalipsiaki były w modzie. Ojciec jednak wziął sprawy w swoje ręce.
- Pójdziemy do „Baty” albo do „Leo” - zadysponował wskazując sklepy, które od czasów powojennych zmieniły nazwę, ale ojciec nie uznawał tych zmian, łącznie z socjalistycznym ustrojem. - Buty trzeba kupić porządne, żeby miały fason i trzymały nie tylko rok. Żebyś mógł się pokazać jak przyjedzie jakiś krewny, czy krewna, dla przykładu ciotka spod Tczewa.
- Ale ja chcę kalipsiaki, koledzy noszą...
- Bo są głupie, ale jak chcesz koniecznie wejdźmy do tego sklepu przy kinie „Bałtyk”.
Poszli. Kalipsiaki były ale nie ten rozmiar. Wszystko z małe, bo Henio już dawno przestał być mały i miał rozmiar 43. Próbował 41. Noga nie weszła. Ból, skrzywiona twarz, zniechęcenie. Wyszło na ojcową propozycję. U „Baty” zakupiono takie, jak się – według ojca należy – żeby się dobrze pokazać jak przyjdą jacyś krewni, czy nawet sąsiedzi.
Ładował Henio i ładował,
najczęściej węgiel. Z bocznicy oglądał przejeżdżające pociągi, bo stacja była z dworcem kolejowym, a dworzec był w dużym mieście. Wolno toczyły się towarowe, a najważniejsze, osobowe, dalekobieżne i pośpieszne szły już na pełną parę. Przez parowóz obsługiwane. Toczyły się i przemykały. Charakterystyczne dudnienie kół i gwizd parowozu – to mu siedziało w głowie. Kiedyś oglądał western. Krajobraz przyrody. Za ranchem las, skaliste przecinki. Nad wierzchołkami drzew unosił się, ledwie widoczny, dym z parowozu, dochodziło znane już mu dudnienie kół. Muzyka wagonów na szynach, ledwie słyszana...I wtedy Heniowi przyszło do głowy, żeby dać sobie spokój z ładowaniem, bo w kategorii ładowacza nie ma awansu. Nie ma żadnych marzeń, nie ma nic z prawdziwego, jak z westernu.
Zaświtała mu myśl,
żeby podzielić się z nią z chłopakami, z podwórka. Tyle, że chłopaki z podwórka zaczęli studiować i rozjechali się. Pojawiali się rzadko i nie zawsze razem, bo ten w Łodzi, tamten w Warszawie, inni w Toruniu i Olsztynie. Niezły rozbieg.
Henio Trzapka poświęcił dużo czasu na konsultacje swego pomysłu, a raczej na poszukiwanie konsultanta. Z ojcem, z matką nie chciał, bo oni tylko o tym, żeby wreszcie się ożenił. Nie miał na to ochoty. Na razie.
Minęło pół roku i znalazł wreszcie człowieka gotowego mu poradzić. Był to
krawiec męski, wuj Leonek
Ponieważ socjalizm nie zniszczył do końca prywatnej inicjatywy, rzemiosło jakoś jeszcze się trzymało, miał wuj Leonek lokal gdzie szył. Nawet w dobrym miejscu. Bardzo charakterystyczne wyposażenie – manekin, w oddali stół kocem obleczony, żelazko na sztorc ustawione na ażurowej podstawce, wuj Leonek o wzroście 155 cm, z miarą krawiecką na szyi oraz kredą płaską w lewej kieszonce kamizelki, ponieważ był mańkutem. Na zapleczu szafka z kieliszkami i aktualny napój dnia. Całość niewidoczna, osłonięta firanką. Mało kto wiedział, co się za nią kryje.
Wuj Leonek był postacią niezwykle życzliwą, uśmiech od ucha do ucha, z twarzy biła radość życia, zero pesymizmu. Nigdy nie przeklinał. Jedynie dość przesadnie używał dwóch słów: selera i ażur! Gdy wpadał w zachwyt, gdy sprawa była wręcz niemożliwa, niecodzienna, granicząca z cudem wyrażał swój podziw: selera!!! Czasami: o selera!!! Z kolei precyzyjność wykonania jakiegoś dzieła, dajmy na to przyszycie guzika, kończyło się poleceniem: róbcie tak, żeby wszystko było na ażur! Jak przyjdzie klient ma być wszystko ażur! Te słowa kierował do czeladnika i dwóch uczniów (mawiał: uczni).
- Z czym przychodzisz młody człowieku? Podejdź bliżej, niech cię uściskam, selera!
Zanim Henio doszedł do sedna opowiadał jak mu się pracuje, że świat przy łopacie nie jest wcale zły, ale może coś by dalej. Inaczej.
- I przyszedłeś do mnie, żeby na krawca się uczyć? No, co ja ci mogę doradzić, jako wuj? Przychodź, serdecznie cię powitamy, ale u mnie wszystko jak w zegarku. Nie ma spóźnień, markowania roboty. Wszystko musi być na ażur, kapujesz? - wuj Leonek rozpędził się bez umiaru.
- Nie o to idzie – Henio skromnie, niemal ze wstydem, rozwiał plany wuja Leonka. - Mam takie coś, w głowie, żeby zostać... tym, no, konduktorem. Co wuj na to?
Krawiec rozchmurzył się
niemal natychmiast. Wyczuł, że Henio, osamotniony w swych myślach, przyszedł do człowieka doświadczonego w życiu, żeby mu rady udzielił właściwej. Jako ten autorytet w sprawach zawodowych i międzyludzkich.
- Znakomity pomysł! - krawiec wyciągnął do niego ręce w geście pełnego zachwytu. Niech cię uścisnę. Konduktor to jest coś! Ma mundur! Ja taki mundur ci uszyje, będzie na ażur. O selera – podkreślił.
Czas mijał. Henryk Trzapka został zesłany na szkolenie dość daleko, w okolice Przemyśla. Ale zanim udał się w daleką drogę wuj Leonek wziął miarę, także głowy, bo załatwił u znajomego czapnika czapkę, prawdziwą kolejarską.
Gdy na święta Wielkanocne zjechał przyszły konduktor wuj Leon miał już wszystko, właściwie prawie wszystko. Marynarka była tylko z jednym rękawem, spodnie wymagały dopracowania w kroku. Jedynie czapka była, jak mówił krawiec, na ażur! Z miesięcznym spóźnieniem wszystko było już na ażur.
Zanim konduktor ze świadectwem
i dyplomem konduktora zadebiutował na trasie, przeszedł się przez Stary Rynek do Jagiellońskiej, przez 1 Maja do Świętojańskiej i tam skręcił na Pomorską w górę i Bocianowo. Z podziwem patrzył na niego wuj Leonek, mrucząc pod nosem: selera!!! Wszystko pasowało, leżało na Heniu na ażur, stosując krawca terminologię.
Długo oczekiwany debiut nastąpił na trasie Bydgoszcz Główna – Gdynia Osobowa. Jeszcze przed Rynkowem sprawdził pierwsze bilety dziurkaczem jednootworowym, zwanym także dziurkaczem jednodziurkowym konduktorskim do biletów albo szczypcami do dziurkowania. Uważał, że to najważniejsze narzędzie.
Na stanie miał także torbę,
gdzie z boku, po zewnętrznej było miejsce na spoczynek dziurkacza jednodziurkowego, a w środku bloczek do wypisania biletów z karą oraz specjalna, pionowa tacka na bilon, każda wartość miała swoje miejsce, od 5 groszy wzwyż.
- Bilety, proszę – tylko taką odzywką się popisywał nowy konduktor Henio Trzapka, po czym dziurkował, salutował i szedł do przodu.
Duży spokój, opanowanie, żadnej szczególnej interakcji z pasażerami. Najważniejsze były bilety, dziurkacz
i tacka podzielna w pozycji pionowej. Maksymilianowo, Parlin, Pruszcz Pomorski, Terespol Pomorski, Laskowice Pomorskie. Ze szkolenia dowiedział się, że to ważna stacja, że stamtąd przesiadki na Chojnice, Grudziądz, Jabłonowo Pomorskie, Brodnicę, Działdowo.
Szło mu dobrze, pociąg zatrzymał się w Twardej Górze, następnie w Smętowie. I tam się to stało.
Potknął się po otwarciu drzwi
Najpierw poleciała czapka konduktora Henryka Trzapki, potem konduktor z żółtą chorągiewką, następnie torba, która otworzyła się podczas lotu. Wysypał się bilon. Na peron i na torowisko, pod koła. Ktoś z wysiadających pasażerów zaproponował zbiórkę. Odmówił. Dobiegł starszy kolega. Pomógł, ale pociąg już łapał opóźnienie. Nadto maszynista musiał ruszyć, przejechać kilka metrów, stanąć, aż bilon, co do grosza, zostanie zebrany z torowiska. I tak miał szczęście debiutujący konduktor, bo rzecz się wydarzyła na wysokości ostatniego wagonu.
W ten właśnie sposób zapisał się w historii PKP człowiek, który miał kilka marzeń: zostać ładowaczem na kolei, nie zostać krawcem, a chętnie konduktorem pociągów osobowych, po czasie dalekobieżnych i nawet pośpiesznych. Bo, jako człowiek z ambicjami, pilnie się uczył.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze