Marioli i Grzegorzowi,
Barbarze i Andrzejowi
Gdynia, Wejherowo, Bydgoszcz – te miejscowości spawały nas, w nich wyrośliśmy, stamtąd szły sygnały serdeczności, zachwytu i zwyczajnej, familijnej przyjaźni. Pragnienie uczuć.
Poranna toaleta. Krótkie golenie, spojrzenie w lustro. Czesanie. Najpierw jazda palcami po głowie, potem grzebieniem w żółtym kolorze – szeroki rozstaw kolców. Delikatnie wchodzą we włosy. Znowu rzut okiem w lustro. Pasuje? Pewnie tak, potwierdzam swoją niemą wątpliwość.
Teraz coś na twarz po goleniu, sięgam po swój balsam nivea men, ale nie odkręcam, bo na półeczce dostrzegam buteleczkę płaską irish moos after shave. Nęci mnie, żeby doświadczyć innego zapachu, a we flakoniku płynu z pół centymetra do dna. Podobną, intensywną zieleń miała brylantyna, którą mój dziadek Teofil układał włosy przed wyjściem na niedzielną mszę.
Niewiele biorę na rękę, rozcieram po twarzy. Nieznany mi zapach. W ogóle, nieznany mi flakonik, nieznana marka. Do tego ta zieleń, zapach świeżości. Pełne zadowolenie. Wychodzę na taras, gdzie towarzystwo już siedzi przy porannej kawie. Siadam na pierwszy wolny fotel wiklinowy, nalewam kawę. Bez cukru – tak już mam.
- Posłuchaj Grzesiu - zwracam się do męża Marioli - pozwoliłem sobie użyć twojego płynu po goleniu...
- Ale to nie Grzegorza – Mariolka spogląda na mnie, uśmiecha się czym wywołuje moje wielkie zdziwienie, szeroko otwieram oczy, a gesty proszą o odpowiedź. - To należało do mojego taty – tłumaczy dalej, robi krótką przerwę – co jakiś czas lubię przywołać ten zapach. Ten zapach taty. Otwieram, biorę kilka kropel na rękę...
Zapada cisza, jakiś przedziwny bezruch myśli. Wszystko we mnie się zatrzymuje. Filiżanka z kawą wsi nad stolikiem, ręka zgięta w łokciu, na plecach ciarki. Bezwietrznie. Przez korony drzew przebijają się promienie słońca. I tylko one dynamizują ten obraz, niemal nieruchomy. Nie potrafię opisać zdumienia i jakiejś metafizycznej niemal sytuacji. Dreszcz emocji przenika ciało. Wuj Gerhard z Gdyni, ojciec Mariolki, zmarł dwadzieścia lat temu, a ja go pamiętam jako kilkunastoletni chłopak. Cóż jednak znaczy moja pamięć wobec Mariolki uczuć. Niesamowite łączenie formy i treści. Gdzie jest ta przeszłość? W którym miejscu łamany jest czas? Fotografia, obraz, rysunek – owszem. Łatwo sobie wytłumaczyć. Dokumenty, podpisy, listy, świąteczne życzenia – podobnie. Próbuję wyobrazić sobie jak wuj Gerhard wita się, żegna z Mariolką, Andrzejem, ciocią Stenią, jak przytula się do nich, obejmuje ich ramieniem, idzie do pracy. Ulicą 10 Lutego w Gdyni, na Świętojańską. Wraca. Na drugi dzień znów to samo, ta sama trasa. Codzienność. Każdego dnia inna. Inne barwy, inne pogody, inaczej morze faluje. Jest tu i tam, wszędzie. Dziś też? Nieco dalej od morza, w siedlisku blisko jeziora Jasień, na Kaszubach. Przecież nie znał tego miejsca, ale – wyczuwamy – że jest, że zaraz wyjdzie z cienia, pospaceruje ścieżką do furtki. Usiądzie w wiklinowym, wygodnym fotelu, posłucha śpiewu ptaków, dzięcioła, dość odważnego, który rankiem zawsze daje znać o sobie niekoniecznie z wysokości śmigającej w niebo jodły. Jest bardzo towarzyski, interesuje go karmnik dla ptaków z wysuniętym, drewnianym pałączkiem...
- Spryciarz – tak pewnie powiedziałby wuj Gerhard.
*
Być może tak powinna rozpoczynać się ta opowieść, o rodzinnym spotkaniu po latach. Być może to, co pośrodku, bez wspólnego udziału, należy odłożyć, zostawić na inną okazję. Być może granicą pewnego faktu jest to, o czym mówi Andrzej:
- Wiesz co? Tak dokładnie to widzieliśmy się ostatnio czterdzieści siedem lat temu – spogląda na mnie i na moją siostrę. - Byliście w Wejherowie, u ciotki Wery, przyjechaliście do Gdyni. Koniecznie chciałeś pójść do portu.
Chyba wtedy cumował „Stefan Batory” i to wywołało twoje zaciekawienie, a może chodziło o to, żeby gdzieś wyjść, pochodzić sobie po nabrzeżu, po Skwerze Kościuszki? Wtedy chyba pływał jeszcze „Dar Pomorza”. Dostrzegłem, że dla ciebie już sam widok morza był sporym przeżyciem. Na horyzoncie rysował się daleki świat. Wypełniony wyłącznie naszą wyobraźnią? Może ta bezkresna głębia...
- Mogło tak być, nikt z nas tego tak nie ujął – zamyślam się i próbuję podjąć ten trop, na pewno wielowątkowy, prowadzący meandrami, ale obawiam się, że popadniemy w szczegóły tak wąskie, że tylko nas interesujące. - Szmat czasu. Jak go objąć?
*
Już pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe, mam wrażenie, że widzieliśmy się...wczoraj. No, może tydzień temu. Że wracamy w to samo miejsce, do swoich, których rozpoznajemy po gestach, kiedy słuchamy siebie, po charakterystycznym dźwięku mowy, po oczach, a więc po spojrzeniu, po uśmiechu, gdy wpadamy w emocje, w pragnienie uczuć. To wszystko zaczyna się teraz sklejać. Nie ma w nas jakichś specjalnych, specyficznych oczekiwań. Czasu nie nadgonimy, to pewne, ale gdzie nam się w ogóle spieszy? No gdzie?
Z epizodów tworzymy treści, dość odległe wydarzenia wypełniają się obrazami, chwile łączą się w dni, tygodnie, lata. Są gdzieś w nich nasi dziadkowie, rodzice, krewni, kuzynki, kuzyni, rodzina bliższa i dalsza, znajomi czy sąsiedzi naszych ojców. Znajdujemy imiona, przypominamy je sobie, koligacje, kto kim był dla kogo. Krzyżują się ulice miast, które prowadziły w tajemnicze, ciekawe strony, albo najzwyczajniej, do domu. Tu mała dygresja: Andrzeja żona Barbara pochodzi z Brodnicy, mieszkała przy ul. Mostowej (!!!)
Wciąga nas ten czas przeszły, dokonany. Mimo wszystko. Jednak nie udajemy, że pamięć jest niezawodna. Jeżeli już, to pamięć jeziora, nad którym siedzimy, wypoczywając w leniwych, wiklinowych fotelach. Pamięć unosząca się w kroplach wody, opadających z łabędzich piór, które postanowiły wystartować do krótkiego lotu w zatokę, gdzie kiedyś była binduga i składano tratwy, w kroplach z wioseł łodzi, którą można popłynąć na półwysep, gdzie knajpa rybna i piwo, także w kroplach deszczu, którego w samą porę dogonił wiatr i przegonił, pozwolił wspomnieniom ożyć na nowo.
*
Po dziadku Teofilu zostało mi imię, w tłumaczeniu na języki słowiańskie. Gdy zdarza mi się być dobrym, wobec ludzi, myślę, że to dzięki niemu. Palił fajkę, natomiast w niedziele, zazwyczaj, cygaro. Siedział w fotelu, w stołowym, dym z cygara, jego zapach, unosił się niemal w całym mieszkaniu, przez długi korytarz. W którąś niedzielę do Bydgoszczy, gdzie mieszkaliśmy, zawitał wuj Gerhard z Gdyni, z całą rodziną. Pora roku umknęła. Do serdeczności i ciepłych słów dołączył cygaro, zagraniczne, schowane w cienkiej, aluminiowej rurce z zakrętką. Wysunął je z wewnętrznej kieszeni marynarki. Pewnie od marynarza kupił. Miałem wtedy może pięć, może sześć lat. Drobny epizod, chwila, moment; jeden z wielu? Możliwe, bo z nich składa się nasze życie...
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze