Urodził się na trasie. Między Małym Stanem a Przeradzem Wielkim. Mówi, że mógłby urodzić się w Poliku, ale pogotowie nie dojechało do tej wsi. Tak więc Leokadia, matka Janka Szczerbatego, urodziła Janka po drodze. Wyszło jak wyszło.
Janek Szczerbaty zaczął więc życie w trasie. A wpływu na kierunek jazdy nie miał żadnego. Bo niby jak? Wpływ miała naturalnie Leokadia Szczerbata, która Janka urodziła jako panna. Mając szlaban na powrót z małym dzieckiem do domu, postanowiła Janka zostawić w szpitalu w mieście powiatowym, przeciętym torami kolejowymi, gdzie trafiła po połogu.
Janek został zmuszony do poznawania świata
w różnych wymiarach. Trafiła się dobrotliwa opiekunka, pielęgniarka. Bezdzietna Weronika, po czterdziestce, młoda wdowa po pijaku. Wzięła Janka z litości. W ten sposób Janek Szczerbaty zamieszkał znów, gdzieś w trasie, między Polikiem a Suchym Gruntem. Po roku przesiadka. Weronika miała dość pieluch, tyłka wycierania i oddała dzieciaka do rodziny zastępczej. Przezimował tam dość długo, a jako gimnazjalista zamieszkał w internacie. W innym internacie, doroślejszym, zamieszkał już jako uczeń zawodówki. Z warsztatów szkolnych wyniósł papiery tokarza precyzyjnego i klucz francuski z nowego kompletu. Uznał, że mu się coś wyjątkowego należy. Z doroślejszego internatu – po szkole – miał już tylko jedną przesiadkę, na samolot. Wylądował na podlondyńskim Stansted, gdzie przejęli go kumple z czasów gimnazjalnych, którym podobała się monarchia, Elżbieta II w szczególności, chociaż z wiedzą o historii wyspiarskiego kraju i United Kingdom mają kłopot.
Pojechał Janek, popracował w nie swoim fachu i wrócił. Po latach, niedokładnie rzecz ujmując. Z portfelem nie do pogardzenia, ale bez przesady. Pił rzadko, a więc forsy nie przepił, nie przemielił na zioło, choć trawki posmakował. – Na dupy też nie wydawałem, bo nie musiałem. To one o mnie zabiegały. I tak jest do dziś – określa swoją pozycję w szyku, czyli w społeczeństwie. – Lubię sytuacje bez zobowiązań! Właśnie takie! Może za jakiś czas, jak zleniwieję? – zastanawia się, dając szansę dziewczynom, no, właściwie paniom zbliżającym się do trzydziestki, krążącym w pobliżu, bo miasteczko niewielkie.
Za miasteczkiem,
we wsi większej, kupił starą szkołę, czerwona cegła pamiętająca pruskie czasy, cztery sale na parterze, piętro do zagospodarowania. Widok na jezioro. Przystosowanie tego budynku do życia nie zabiera mu wiele czasu. Systematycznie odnawia, komponuje, bo ma przestrzenną wrażliwość. Kuchnia i łazienka na początek, w kuchni łóżko polowe na początek, potem wersalka. Okazyjne - na początek - umeblowanie ściągnięte z Niemiec, z ulicy. Parający się niemieckimi wystawkami znajomy, właściciel dwojga paszportów, o ksywie Kleks, co jakiś czas dowozi. Nie musi więc Janek Szczerbaty nawet kroku zrobić, żeby cały zachodni świat – jak powiada – mieć w swoich rękach. Meble korzystnie wyglądające, do tego w pakiecie zestaw urządzeń: pralka automatyczna bosch, kuchenka na butlę gazową, lodówka zanussi, telewizor, wieże z radiem, komputer stacjonarny i laptop. Niewielkie pieniądze za wszystko. Oczywiście vw na jazdę tu i tam, po mieście, koniecznie combi, żeby klamoty mieć pod ręką. Z kluczem francuskim, starym, kultowym narzędziem.
Janka Szczerbatego w miasteczku i okolicy trudno nie znać, skoro rozdaje wizytówki na prawo i lewo, sygnalizujące działalność gospodarczą, a fachowości jego jeszcze nikt nie kwestionował.
Jest Janek Szczerbaty mistrzem od pralek
Wie o automatach wszystko, bo w Anglii postanowił pójść w wąską specjalizację. Nie, żeby wszystko i o każdej porze – lodówki, zmywarki, odkurzacze, kuchenki gazowe, klimatyzacje - rozmieniać się na drobne, że niby złota rączka. Pralka automatyczna siada, albo wydaje się właścicielce, że siada, to on bierze taką robotę. Telefon i jest na miejscu.
W starej szkole z czerwonej cegły, oprócz wygodnego mieszkania, agroturystyka, obozy sportowe ze szczególnym ukierunkowaniem na windsurfing. Dziesięć przechodzonych desek klasy mistral, żagle, otaklowanie, fały, linki różnej grubości, łączniki, bomy, stateczniki – wszystko co potrzeba do pływania. Instruktor do tego, na sezon. Szukanie takiej postaci zająło sporo czasu. - Ni stąd ni zowąd pojawiła się instruktorka. Kirsten, Dunka z Esbjerg. Była zawodniczka, jakaś akademicka wicemistrzyni Europy. Po angielsku, tyle co wystarczyło, znam. Odbębniła sezon, przyjechała za rok. I jest do dziś. Ten układ jej pasuje, mnie też. Ważne, że ludzie pchają się na obozy, a w zasadzie wypychają swoje dzieciaki. I się pływa. Pieniądz do mnie płynie. No, jak by nie mówić, do Kirsten też. I tak sobie żyjemy, na uboczu świata. Bez zobowiązań. O pralkach nie zapominam. Z tego się utrzymuję. I to pozostaje, jako podstawa. A Kirsten pilnuje biznesu deskowego, zimą naprawia sprzęt, pomagam jej przy tym.
Dzień za dniem,
miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Lata mijają. Życie w starej, dawnej szkole, naprzeciw jeziora. Do najbliższych sąsiadów kawałek drogi. W prawo, albo w lewo. Duży spokój. Szosa blisko, ale samochodów za bardzo nie słychać. Ruch taki sobie. Dla Janka i Kirsten miejsce wymarzone.
- Pory roku kształtują krajobraz. Spoglądasz z okna na jezioro i już wiesz jaka jest pogoda. Zrobisz krok z sieni, za drzwi, uniesiesz głowę, zobaczysz w którym miejscu jest słońce, nie musisz spoglądać na zegarek. Zrobisz kilka kroków, do schodków, górka łagodnie opada. Jesteś przy pomoście, wciągasz w siebie powietrze, czujesz zapach wody. Jakbyś brał dawkę lekarstwa, bez recepty. Wiatr łagodnie dopada kołysząc szuwarami, marszcząc wodę. Ale tylko w kilku miescach. Wiesz, że żyjesz – wsłuchuję się w powieści Janka. - Taki obraz codziennie. Nie znudzisz się. Kirsten czasami z wędką się pojawia. Usiądzie na pomoście. Śmiesznie z tym kijem wygląda, ale niekiedy coś trafi. I to tak, że tylko wypatrosić i na patelnię. Karaski, okonie, raz kiedyś szczupak się złapał. Towarzyszę jej gdy nie mam zgłoszeń do pralki.
Zdarzyło się w miasteczku
latem. Był odpust, jarmark i upał. Wielkie święto i sporo atrakcji. Nad sceną plenerową, na Rynku, w samym centrum miasteczka, wywieszono baner z napisem: główna nagroda wczasy na Florydzie, weź udział w loterii! Zadzierali głowę przechodzący, wychodzący z kościoła z porannej, idący do kościoła na mszę dla dzieci, węszący sensację, pijący piwo w tekturowych, półitrowych kubkach, przechadzający się z balonami, gwizdkami, lizakami na patyku, z naręczem obwarzanków, wielkich serc piernikowych, z dmuchaną żmiją i fikającym góralem na szpagacie, z pierścionkami na każdym palcu, z kwiatkiem ze strzelnicy, z czarnym salcesonem z mięsnego stoiska KGW... Dużo i długo by wymieniać.
- Co jest z tą Florydą? - zagadała Kirsten. - Wytłumacz mi o co tu chodzi?
Powiedział Janek Szczerbaty, że jest loteria, bo tak zawsze jest.
- Jak to, zawsze? Zawsze wczasy na Florydzie?
- No nie, w tym roku po raz pierwszy – Janek sam się zdziwił i zaczął rozmyślać.
- Ty się nie zastanawiaj, tylko kupuj losy! - Kirsten była wniebowzięta. - Kupuj garściami, ile się da!
Janek obliczył, że za pięćset złotych kupi pięćdziesiąt losów. Powinno wystarczyć. I wystarczyło. Kirsten była przeszczęśliwa, gdy w tej gromadzie, oprócz t-shirtów, wałka do ciasta, miniaturowych szachów do gry w pociągu wygrał wczasy na Florydzie. Janek wszedł na scenę meldując konferensjerowi, że odbiera główną nagrodę „Grand Prix Jarmarku”, że trafił i teraz tylko formalność.
- Nie inaczej – przyklasnął konferansjer i podszedł do mikrofonu. - Pjoje pajstwa – zaczął. - Mam tu obok siebie – poprosił Janka bliżej – szczejśliwego wygjanego. Mam przyjemność ogłosić, że „Wczasy na Fjojydzie” autojstwa Władysława Majejka wygjał pan Janek Szczejbaty!!! Wiejkie bjawa! Zbiój wspajałych fotogjafii i fotojepojtaży!!!
Kirsten mina zrzedła. Janek Szczerbaty uśmiechnął się pod nosem. - Przeczuwałem, że to jakieś jajca, ale co? Zabawa była przednia. Jak sądzisz?
- Nie martw się – Kirsten naprawdę marzyła o słońcu w Daytona Beach. - Trudno, pojedziemy do Danii, zabiorę cię na plażę w Esbjerg.
Bogumił Drogorób
Fot. Maryna Kobarska
Napisz komentarz
Komentarze