Niski, ale mocno umięśniony, z przerzedzonymi włosami, gęstą siecią zmarszczek wokół oczu i białymi zdrowymi zębami, Franciszek często bywał na Krupówkach z racji handlu kierpcami i oscypkami. Wciskanie ceprom wełny z watą także nie było mu obce.
Do USA dojechał do żony, która od dwóch lat grabiła amerykański dobrobyt sprzątając nocami biura. Rwał do niej, ale ona prosto z lotniska zawiozła go do basementu fabryki należącej do Jaśka, jej dalekiego krewnego z Leszczyn, teraz polonijnego biznesmena Johna Szuby. Nie rozumiał, dlaczego nie mogą razem zamieszkać, póki Kaśka nie wytłumaczyła mu, że właściciel domu, w którym wynajmuje pokój, nie godzi się na małżeństwa.
Już drugiego dnia pobytu w Ameryce Franek czyścił kwasoodporne zbiorniki cystern, krztusząc się oparami i drapiąc łzawiące oczy. Wytrzymał, licząc na wieczorny seks z żoną. Liczył tak przez miesiąc, ale Kaśka konsekwentnie unikała zbliżenia.
W fabryce Johna Szuby pracowało czternastu górali i jeden ceper, aktor z Warszawy. Jedni ze stałym pobytem, inni nielegalni i wakacjusze, jak Franek. Elita pracowała na gumie. Powlekali detale elastycznym tworzywem. Też szkodliwe, ale przynajmniej nie musieli wchodzić do wnętrza monstrualnych kadzi i wdychać świństw. Papierowa maska, jeśli akurat nie zabrakło, niewiele dawała.
Franek, choć góral, polubił się z ceprem, może dlatego, że chłopy w robocie naśmiewali się z nich obu. Kiedyś w szatni gruby Tadek niewybrednie kpił z podbojów warszawiaka wśród czarnych panienek na Cicero. Za kumpla odgryzł się Franek:
– No moze i lubi, ale powidz Tadek, cymu ty światło gasis, jak srać idzies? Cy ty się własnego gówna bois?
Urażony ogólnym rechotem Tadek warknął:
– A ty, Franuś, lepi leć do chałpy i zobac, cyś rogów nie zgubił.
Po trzech miesiącach John przerzucił Franka i aktora do wykończenia pomieszczeń socjalnych. Dla ich zatrutych organizmów to było jak świeży oddech. Murarka i hydraulika, to roboty, które góral znał z Polski, a aktor poznał przez piętnaście lat w Ameryce.
Tamtego piątku Franuś nie zapomni. W robocie warszawiak stanął na wielkiej puszce farby i zaczął deklamować tekst, którego Franio nie rozpoznawał, choć “Nam strzelać nie kazano” nie brzmiało obco. Zaimponowało mu, że człowiek może tyle spamiętać i tyle gadać mimo bólu zęba.
– Wypijze. Pomoze – podał koledze termos z wódką.
Nie pomogła, niezbędny okazał się dentysta przyjmujący cichcem za dużo mniejsze pieniądze. Polski dentysta.
Franek zbierał się już do swojego basementu, kiedy wpadło pięciu chłopa z szapy.
– Franuś dzisiok jus nie odmówis. Idzies z nami do tawerny za rogiem – zagarnęli go zdecydowanie. Nie opierał się, miał ochotę się napić.
Chlali do zamknięcia, opowiadając dowcipy o mężach rogaczach i kombatanckich przeżyciach w Ameryce. A później wpadli na ten pomysł. Najmniej pijany gruby Tadek zaproponował przejażdżkę swoim nowiutkim czarnym pontiakiem. Wpakowali się w sześciu i pojechali. Franuś nie miał pojęcia, gdzie, ale przejażdżka nie była długa. Wyrzucili go pod jakimś wielorodzinnym domem i rechocząc w głos, rzucili:
– Tu som twoje rogi.
Mimo zamroczenia Franek rozpoznał dom, w którym mieszkała jego ślubna.
– Kaśka! – ryknął. – Cheboj tu jus, kaś ty kurwa jest?! – darł się.
W jednym z okien zapaliło się światło, a zaraz potem z domu wyskoczył rosły mężczyzna.
– Co to kurwa za burdy, man? Chcesz w ryja ode mnie czy od policji? Wynocha!
– Jo ide do zony, do Kaśki.
– Coś ci się, koleś, popierdoliło. Ta Kaśka ma już męża. Wynocha!
Franusiowe poniedziałki bywały trudne, ale ten był szczególny. Aktor od razu zauważył, że mimo wczesnej pory góral ciągle nie trzeźwiał. Leżał na podłodze z otwartym piwem w garści i tępo patrzył w sufit. Nie chciał gadać. Warszawiak zakrył go kartonami, żeby nie było wpadki. Dopiero na lunchu usłyszał, co się stało. Franuś szarpał się z mężczyzną, który okazał się być właścicielem domu. Chciał mu udowodnić kłamstwo, bo przecież żona wyraźnie mówiła, że tam nie mogą mieszkać żadne chłopy. Kiedy w kolejnych oknach zaczęły się zapalać światła, wybiegła Kaśka, odciągnęła go na bok i kazała mu spieprzać do Polski, bo ma nowego męża i Franek nie ma tu co szukać.
– To ty się nie domyślałeś, że od miesięcy kobita wodzi cię za nos?!
– Łod roku – podniósł się z podłogi Franek i zachwiał. – Łod roku ta franca zyje z jakimś Scepanem. Mnie obiecowała ino dwa-trzi miesiące harówy i wrócimy do Leszczyn. Splunął z pogardą.
W firmowym kulerze marlboro (za zbierane mile z opakowań papierosów) tkwiło kilka puszek piwa.
– Dlo ciebie trzi a dlo mnie pińć, bo jo jezdem mnijszy – rzucił mu puszkę.
– Stary, ty nic nie rozumiesz – aktor odstawił piwo na bok – nie słyszałeś o chicagowskich małżeństwach? Przyjeżdża taki chłop do Ameryki po kasę. Żona z dzieciarami w Polsce. On łapie byle robotę, tyra od rana do nocy, śle miesiąc w miesiąc pieniądze, a w sobotni wieczór zapija samotność. Po czasie koledzy zabierają go na dancing na Milwaukee. I już nie jest sam. I już jest lepiej.
– Cynta mi nie wysłała – wtrącił Franuś.
– Zaczyna się od jednej nocy, a kończy na wspólnym zamieszkaniu. Telefon do żony w weekend, kasa regularnie albo i coraz rzadziej. I tak to trwa latami. Czasami się wyda, a czasami nie. U mnie się jeszcze nie wydało, a u ciebie akurat tak. A co ty myślałeś, że kobiety są inne niż my, że nie mają potrzeb?
– Baby som telo gupie co cud – podsumował góral. – A miało być tak piknie.
Marzyła mu się czysta, unijna robota w centrum miasta. Miał tam kontakt i czekał na miejsce na ofisach. Obiecywał Kaśce, że jak już będzie tam robił, to zabierze ją na Searsa. Teraz to już bez znaczenia.
Przenieśli się obaj do franusiowego basementu. Daleko nie mieli. Schody betonowe i strome. Na dole mrok i nie dający się sklasyfikować zaduch.
– Zaraz oświecem – powiedział z głębi pomieszczenia góral.
Piwnica była rozległa. Pod ścianami walały się resztki materiałów budowlanych, farby, siatka ogrodzeniowa, nadtłuczone umywalki oraz bliżej niezidentyfikowane rupiecie. Najbliżej schodów, skąd dochodziły resztki dziennego światła, był pokój Franusia. Rozbebeszona amerykanka, stół pokryty laminatem, nad którym marnie świeciła sześćdziesiątka, dwa krzesła pamiętające ostatnią wojnę na kontynencie i dwupalnikowa kuchenka elektryczna, usmarowana i zapieczona, jak ból niespełnionych marzeń emigranta. Całości dopełniała nowiutka, nowoczesna dwudrzwiowa lodówka General Electric. Na stole wygięta z głodu kromka i niedojedzony tuńczyk w oleju. Smród. Obok brudnych sztućców przewrócony kubek z McDonalda i zaschnięta brązowa plama. Przesypująca się popielniczka po nieśmiertelnym paprykarzu szczecińskim i ucho smirnoffa wieńczyły tę martwą naturę.
– Franuś, jak ty to wytrzymujesz? – powiedział aktor.
– Nijak nie mogem. Teroz to jesce nic, ale jak przińdzie lato, to tuk nie wysiedzis pińć minut, taki gorunc.
Nad głową rozpinał się gąszcz kratownic i makaron przewodów, trzymający biuro Johna Szuby.
– Płacisz mu coś za to? – zaciekawił się ceper.
– Niby ni, ale odrobić musem. Widziołeś, ze casym po godzinach malujem.
Przepili po trzy szybkie, popijając pepsi z nowiutkiej lodówki.
Jarosław Maculewicz
Fot. Bogumił Drogorób
Opowiadanie „Franuś” Jarosława Maculewicza z Chicago, polonijnego dziennikarza radiowego, znalazło się w zbiorze opowiadań kilkunastu polskich autorów przebywających bądź mieszkających i pracujących w Stanach Zjednoczonych.
Napisz komentarz
Komentarze