Wśród młodych Polaków wyraźnie zmienia się podejście do rodziny i posiadania dzieci. Spada ilość małżeństw i narodzin. Flagowy program PiS-500+, nie poprawił wskaźników demograficznych. Wciąż kurczy się liczba urodzeń i Polska znalazła się w pułapce demograficznej. Rząd za ten stan, jak zwykle, obwinia PO. Bo kogo ma obwiniać? No przecież nie siebie.
Tak, czy siak wsparcie w ramach Rodzina 500 +, nie sprawdziło się. Ale PiS nadal prowadzi prace nad Strategią Demograficzną, bo zwiększenie dzietności jest ich priorytetem. Mówią, że jak wszystko się ułoży, to wskaźnik urodzin poszybuje w górę. Że to nie jest takie proste, pokazała jedna z dyskusji na FB.
Mimo, że media społecznościowe opanowali prawicowi trolle to przebiły się głosy krytyki pod adresem władzy. Wytknięto drogie kredyty mieszkaniowe i brak konsultacji z młodymi. W obronie władzy ruszyli jej zwolennicy, którzy krytykujących rząd dyskutantów z pokolenia dwudziestokilkulatków, zwanego generacją Z, oskarżyli o egoizm, brak wartości prorodzinnych i religijnych.
Należy pamiętać, że młodzi dwudziestoletni, żyją w innej rzeczywistości. Są świadomymi konsumentami informacji i bystrymi użytkownikami technologii. Ponadto mają odwagę głośno mówić co im się nie podoba. M.in. że byli opuszczeni przez rodziców, bo ci całe dnie pracowali, aby móc godnie żyć. Oni tak nie chcą. Dla nich ważne jest zdrowie psychiczne i work-life balance. Rzadziej też zachodzą w niechcianą ciążę. A po ostatnich doświadczeniach: zmiany klimatyczne, pandemia i wojna w Ukrainie mają świadomość, że nic nie jest pewne.
Nie chcą rodzić dzieci
bo normą będą duszący smog, resztki zasobów naturalnych, brak wody, żywności, a do tego anomalie pogodowe. Widzą jak mozolnie wprowadzane są działania, mające ratować środowisko i nie wierzą, że w przyszłości będzie lepiej. Po co zatem sprowadzać na umierającą planetę kolejne dzieci, które będą cierpieć, ponieważ ich rodzice i dziadkowie ją zrujnowali? Takie myślenie na pewno nie jest egoizmem.
My, z generacji Z
bardziej otwarcie niż nasi rodzice przyznajemy się do trudnego dzieciństwa, rodzin alkoholików i przemocy w domu, nie czujemy potrzeby budowania tradycyjnej rodziny - mówi doktorant z Uniwersytetu Śląskiego. Ważniejsze dla nas są miłość i przyjaźń. Ale nie ta, o której mówiono nam w szkole. Podczas zajęć z WDŻ (Wychowanie do życia w rodzinie), WOS (Wiedza o spoleczeństwie), a w szczególności religii przekonywano nas, że podstawą społeczeństwa jest rodzina. Mówiono nam i czytaliśmy w podręcznikach, że chodzi o związek małżeński kobiety, mężczyzny i ich dzieci. W takim modelu głównym źródłem szczęścia miała być miłość rodziców do potomstwa. Później z tym zestawialiśmy nasze życie. Model z lekcji nie uwzględniał tego, że wiele dzieci wychowuje jeden rodzic, czy dziadkowie, ani tego, że nie wszystkie dzieci są kochane, ani tego, że ojciec pracuje w Irlandii. To rodzi nasz sprzeciw wobec teoretycznych wartości. Dla nas rodzina nie składa się z biologicznych rodziców i ich dzieci. Częściej są to przyjaciele i osoby, które sami wybieramy. Nie chcemy powielać złych wzorców.
Państwo nam nie pomaga
Nie urodzimy dziecka w kraju, gdzie nie będzie szans na własne mieszkanie i gdzie samotna matka dostaje dodatkowo 193 zł miesięcznie, albo gdzie zmusza się do donoszenia ciąży z martwym płodem, lub do rodzenia dzieci z niepełnosprawnością. Stosujemy antykoncepcję minimalizując zajście w ciążę. Martwi nas też to, że państwo nie chce mieć wykształconych i przygotowanych na trudne czasy obywateli. System edukacji i programy nauczania są przestarzałe, 500+ nie obejmuje studentów, a de facto to im potrzebna jest kasa. I kto tu jest nieodpowiedzialny i żyje chwilą? Nie my.
Młodzi o przyszłości myślą poważnie i świadomie decydują czy chcą mieć dzieci. Ale chcą, aby ich słuchano bo to oni z dziećmi, czy bez, będą sprzątać bałagan jaki po nas zostanie.
Wiesława Kusztal
Napisz komentarz
Komentarze