Do Rycha Rzeszotary wybraliśmy się we trzech. Iwana Groźnego, odkrywcę drogi na Moskwę, Rychu już znał. Natomiast Joe geodeta był dla niego jedynie postacią z opowieści, usłyszanej raz kiedyś, a że gospodarz był ciekawy widzieć nowych ludzi, dotarliśmy w tym właśnie składzie. W sam raz odczytując jego pragnienia. Ja natomiast, jak zwykle, reporter do wynajęcia.
Rychu Rzeszotara, oprócz wielu zalet, miał cechę szczególną – umiejętność słuchania. Nic nie mogło go wybić ze skupienia wokół narratora. Wpatrzony był w opowiadającego jak w obraz. Wiedział w jakim momencie zadać pytanie, Weronka przesuwała się po kuchni bezszelestnie, czasami posługując się językiem migowym, wskazując a to na kawę, albo herbatę, na cukier, na placek, unosiła brwi ze zdziwienia, albo stawała bliżej Rycha, chcąc go zapytać o coś, albo tylko zasygnalizować. Z szerszą wypowiedzią jedynie wtedy, gdy słuchając opowieści sięgał po chustkę do nosa, bo miał katar i gile już lada moment były na wierzchu.
Zanim dotarliśmy do gospodarstwa Rycha Rzeszotary i jego Weronki musieliśmy się zejść. Wypadło, że najlepiej w centrum kraju. Szliśmy niemal tydzień, a Joe nawet prawie miesiąc, bo jechać to może byle kto, każdy głupi. Nas interesowało wyłącznie wędrowanie. Z buta do celu docieranie. Wędrującemu zawsze coś wpadnie, albo wypadnie, zawsze znajdzie się okazja spotkania kogoś, kogo zapytasz o drogę, o godzinę, albo upływający czas. Czasami też o to, co słychać w świecie, dalekim i bliskim.
Przykładowo – Iwan Groźny
budził zainteresowanie swoim wyglądem, gdy szedł do centrum kraju, a ubrany był wiosennie, w górę o piżamy, dół miał od dresów, na nogach adidasy, podróbki z Tajlandii oraz bejsbolówkę na głowie w kolorze i oznakowaniu sugerującym, iż jest znajomym golfisty Tigera Woodsa. Jakiś plecak w kolorze khaki do tego. W miasteczku, które weszło mu na trasę, zatrzymał go chłopiec na rowerku, może pięcioletni, mówiąc: dzień dobry panu, jakież miłe spotkanie, czy chciałby pan ze mną trochę porozmawiać? Nie dając Iwanowi dojść do głosu dodał: ale musi pan zaczekać, bo najpierw muszę porozmawiać z ciocią Zosią przez telefon, a telefon ma tata i muszę do niego pojechać, siedzi na ławeczce, w parku, o tam!!! - chłopiec, może pięcioletni, wskazał palcem ławkę z tatą, tuż za fontanną.
Iwan Groźny ze zdziwienia zdjął bejsbolówkę, której by się nie powstydził sam Tiger Woods i spojrzał w kierunku chłopczyka zacięcie kręcącego pedałami. Zatrzymał się przy tacie i zdał krótką relację: ten pan tak sympatycznie wyglądał, że powiedziałem mu dzień dobry. Bardzo dobrze zrobiłeś synku, tata zwinął gazetę. Z parkowej alejki chłopczyk wjechał na chodnik. Udali się zapewne w kierunku zamieszkania, gdzie mama, jak można było sądzić po porze dnia, z obiadem czekała. Iwan Groźny wrócił na trasę. Kierunek – centrum kraju.
Wyszedłszy na wolną przestrzeń, nie miastową ani wsiową, zauważył, że pod wiatą autobusową siedzi człowiek, wielkości krasnala ogrodowego, mamroczący coś pod nosem w stylu: białe jest czarne a czarne jest białe. Ośliniony po pas, podobny do krasnala zapytał jaką drogą wyjść z Europy. Iwan Groźny, jako odkrywca drogi na Moskwę, wskazał ręką jedyny właściwy kierunek. Krasnal zeskoczył z ławki, puścił bąka i poszedł.
Geodeta Joe
nazwany tak przez kolegów z podwórka kilkadziesiąt lat wcześniej zanim Joe Biden został prezydentem USA, wybrał trasę całkowicie odmienną. Szedł niby do centrum, ale krążył dość daleko, po peryferiach. Dlatego też ruszył już w marcu.
- Nigdy w życiu nie szedłem przez Chyżne – opowiadał bardzo kwieciście później. - Ciekawiło mnie jak to jest iść przez Chyżne, nawet nazwa mnie ciekawiła. Ciekawy teren, góry. Inny klimat. Ubrałem się, jak to wiosną. Trochę tak, trochę inaczej. Żeby w razie deszczu mieć choćby ortalionową czapkę na głowie, spodnie do jazdy na nartach i polar. Oczywiście w plecaku coś z letniej odzieży: bermudy, podkolanówki, tenisówki, dwie koszule w butelkowym kolorze, na długi i krótki rękaw. Szedłem i szedłem, aż się pogubiłem, co dla mnie samego, geodety z wykształcenia przecież, było rzeczą dziwną. Ale szedłem, bo ładna trasa, ładne widoki, mili ludzie. I nagle widzę, że już mijam Słowację i jestem na Węgrzech. Tablica niebieska, gwiazdy w kole i napis: Hungary. Myślę sobie: o kurwa, ale mnie poniosło. Prosto w łapy Orbana! Zatrzymałem się, bo doszły, już z tej węgierskiej strony, jakieś dźwięki. Rozglądam się, tyłem do mnie, za drzewem, siedział Cygan, pewnie Madziar i brzdąkał na gitarze. Słyszałem kiedyś o szarpidrutach – mówiono tak z pogardą o autentycznych gitarzystach grających w zespołach big-beatowych, jak to się kiedyś nazywano. Podchodzę do brzdąkały i widzę, że ma tylko jedną strunę, reszta to sznurki. Różnej grubości. Ale gra! I wszystko to się w jakąś przedziwną melodię układa. To ja mówię do niego, po polsku, bo pogańskiego języka nie znam. Mówię mu tak: te, Madziar, a zagrasz „Naprzód młodzieży świata”? A może znasz „Miliony rąk, tysiące rąk a serce bije jedno”? Nie znasz? Dam ci dychę jak zagrasz – sięgnąłem do kieszeni po portfel. Wyjąłem stosowny banknot dziesięciozłotowy i mówię: ty, Madziar, ty nie znasz światowego hymnu młodzieży demokratycznej? Chłopie, mówię, Orban zaraz się za ciebie weźmie. Ucz się. Z ciebie muzyk-sznurowałdzista!Naucz się koniecznie „Naprzód młodzieży świata”. Obiecaj mi, bo ja tu jeszcze kiedyś przyjdę. Madziar niczego nie chwytał, co zrozumiałe, grał natomiast coraz gorzej.
Tyle z drogi przez Chyżne, Słowację z wypadem na Węgry zapamiętał Joe geodeta, zdobywający wiedzę o życiu jeszcze w czasach ZMP.
Szła z torbami
Trasa była trudna, właściwie dla każdego z nas. Każdy miał coś po drodze, albo nie po drodze. Przykładowo Iwan Groźny zatrzymywał się często, albo był zatrzymywany, sporo czasu zajęły mu rozmowy, nawet o filozoficznym zabarwieniu. Joe geodeta, wydawało się, że szedł na węch, a kierunek wyznaczała mu przyroda, krajobrazy, przede wszystkim konieczność przejścia przez Chyżne. A potem, wiadomo, sporo do odrobienia, nie tylko w dziesiątkach, ale w setkach kilometrów.
Dla mnie sprawa niby była prosta. Tak się wydawało. Znad morza do centrum kraju, jak strzelił. Tylko gdzie jest powiedziane, żeby iść jak strzelił? Przecież nikt tego nie nadzoruje. Wolna wola. Żeby nie wejść przypadkiem w zgiełk autostradowy szedłem przez Kaszuby. Ciągnęło mnie na Wiele, bo w Wielu jest kalwaria czyli Droga Krzyżowa. Nawet pomyślałem, że jeszcze bardziej wymownie byłoby w worze pokutnym. Rodzaj jakiegoś oczyszczenia. Tak czy owak Drogę Krzyżową w Wielu przeszedłem, przez wszystkie czternaście stacje. Raz w roku przydaje się znaleźć takie miejsce.
Minąłem Wiele i teraz na Chojnice, a potem jeszcze ze trzysta kilometrów, do centrum kraju. Za Chojnicami, wąską, gminną drogą, asfaltem wyłożoną, szła kobieta, coś – tak na oko - między czterdziestką a pięćdziesiątką. Niosła dwie torby.
- Pomogę, pani pozwoli – zagadnąłem. - Idziemy wszak w tę samą stronę, jak mniemam. - Tak pan myśli? - nie miała ochoty dzielić się ciężarem, nadto, nie wyglądała na zmęczoną.
- Więc jak? - ponowiłem chęć pomocy, ale nie zrobiła żadnego ruchu w moją stronę.
- Człowieku, nic w nich nie ma – opuściła pozorny bagaż na pobocze. - Nic a nic! Po prostu, puścili mnie z torbami!
- Jak to?
- Zwyczajnie... No dobrze, pan je weźmie, będziemy szli, bo szkoda czasu, a ja opowiem jak to się stało. Najkrócej jak można.
- Było tak, że córkę za mąż wydawaliśmy, szykowało się wesele. Młodzi usiedli, zrobili spis. Zaproszenia do tych, których się zaprasza, zawiadomienia do pozostałych, żeby tylko wiedzieli, że jest coś takiego. Zazwyczaj – taka przynajmniej tradycja u nas – zawiadomienia szły do znajomych, jakiejść dalszej rodziny. I tych się nie liczyło jako gości. Poszły listy w świat. Chyba ze trzy miesięce przed ślubem. Termin się zbliża, już wszystko ogarnięte, w sobotę do kościoła i do zajazdu, w niedzielę poprawiny. A tu nagle, już w środę, przyjeżdżają goście z Katowic, Chorzowa i Bytomia. Masz ci los!!! I wszystko zadowolone, wujki, ciotki, dalekie kuzynki, dzieciaki. Jak goście, to gościnność, bo oni już na wesele. Wstyd było tłumaczyć, że u was taka tradycja, a u nas inna. No to mój wyciągnął flaszkę, potem następną. I poszło. Mówiąc w skrócie w piątek weselna wódka już była wypita. I wtedy mój powiedział: zobaczysz, pójdziemy z torbami.
Przyszły zięć sięgnął do zasobów sobie znanych i zakupił co trzeba, ale i tak w zajeździe jeszcze dołożył. Łącznie było 146 gości, w tym 48 na zawiadomienie.
- Młodzi zadowoleni, co? - powiedziałem z przekąsem.
- Baaaardzo zadowoleni!!! Płakać czy śmiać się? Jeszcze w niedzielę wsiedli w samolot i fru do Londynu. Mąż został domu pilnować, dobytku, a ja poszłam z torbami. I nawet nie wiem czy jeszcze coś mam na głowie.
Chciała do krewnych się dostać, pod Inowrocław. Do tych co nie dostali zaproszenia, jakaś wieś nad Gopłem. Chyba Łojewo. Mnie już było blisko centrum kraju, gdzie wyznaczyliśmy sobie miejsce spotkania ludzi wędrownych.
W każdym razie rychło trafiliśmy do Rycha Rzeszotary oraz Weronki, która na tę okoliczność placek drożdżowy z kruszonką zrobiła. Było co opowiadać. A Rychu, jak wszystkim wiadomo, lubi słuchać takich i podobnych opowieści. Z życia pełnego niespodzianek.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze