Z geodetą Józefem, na którego od kilkudziesięciu lat mówię skrótowo Joe, a więc zanim Biden został prezydentem USA, wymyśliliśmy sobie podróż służbową. To znaczy, Joe miał w planie terenową robotę, typowo geodezyjną, natomiast ja w planie nic nie miałem. Ale była okazja!
Żeby tylko raz w tygodniu
Joe przeprowadził dość długi wywód intelektualny, z którego wynikało, że zabierając się z nim na drogi i bezdroża regionu, gdzie Kujawy łączą się z Mazowszem, zbiorę sobie materiał do jakiegoś reportażu. - Nawet jeden obrazek, jedna rozmowa o byle czym, może okazać się dla kogoś, nie tylko z nas, momentem przełomowym – uzasadniał Joe. - Przykładowo, ja będę robił swoje, a ty się będziesz gapił, wodził wzrokiem, robił zdjęcia, coś notował, zapamiętywał krajobrazy. I takie krajobrazki ułożą się w całość. Zresztą, co ja ci będę tłumaczył, sam wiesz najlepiej.
Przystałem na propozycję Joe'go, tym bardziej, że dawno się nie widzieliśmy, a spędzanie z nim czasu, choćby na wędkowaniu, sprawiało nam obu wielką radość. W jeziornej ciszy potrafiliśmy wymienić nawet po kilka słów. Tak było.
No więc jedziemy. Jest marzec, niby wiosnę czuć, ale mróz nocą chodzi. W trakcie jazdy Joe, kierując prastarym garbusem VW, powiadomił mnie, iż może być i tak, że będziemy musieli liczyć się z wyjazdem dwudniowym. Tu mnie zaskoczył. Zapytałem o noclegi. Nie będzie problemu, zapewnił Joe, który praktykował kilkudniowe wyjazdy w teren jak zwykłą codzienność. Po prostu przyzwyczajony. Mówił, że zanocujemy na kwaterze. Problem niestety był, bo musieliśmy zatrzymać się przy pierwszym sklepie z serii „Dino”, żebym kupił chociaż szczoteczkę i pastę do zębów.
Wójt wiedział, że będzie geodeta, wiedział sołtys oraz miejscowa szefowa miejscowego koła gospodyń wiejskich, wkrótce przywitał się z nami ksiądz proboszcz, zdejmując biret, a także prezes, albo naczelnik – pamięć, niestety, ulotna – miejscowej OSP. Mniej więcej w tym gronie toczyliśmy rozmowy o problemach wsi, zadaniach kolegi Joe'go, geodety. Po kilku godzinach rozmów wiedzieliśmy już dużo o sobie i co do kogo należy, w jakim tempie to trzeba zrobić, jak najszybciej usunąć skutki nietrafnych działań poprzedniej władzy. Proboszcz dość szybko opuścił nasze grono, miał ważniejsze swoje sprawy, typowo parafialne. Wychodząc otrzymał ode mnie i Joe'go na tacę, chociaż był poniedziałek, a niedzielna msza św. za tydzień. Natomiast prezes albo naczelnik OSP zwany Gawronem, co jakiś czas biegał do sklepu, jakby nie był zdecydowany na ile nas stać. Na szczęście szefowa KGW miała lodówkę przygotowaną po brzegi. Przyznać trzeba, że dość łatwo ten powitalny poczęstunek zorganizowało, jako że remiza była częścią szerszej inwestycji, z ośrodkiem kultury, zwanym również salą weselną. Joe krótko ocenił jej działalność gospodarczą: kobieta wie co robi.
Gdy nadeszła pora Joe pomógł się podnieść z krzesła sołtysowi, który miał nas zaprowadzić na kwaterę, do niejakiej Bartoszki. - Auto niech tu stoi – sołtys dał zezwolenie. - Ale żeby remizy nie zastawiało – pouczył naczelnik albo prezes OSP, zwany Gawronem. Dla podtrzymania towarzystwa szefowa KGW szła z nami, bo Gawron już odleciał na dobre.
Podporządkowaliśmy się ceremonii opuszczenia remizy bez słów. Zmierzchało. Przed nami niewielka przestrzeń, od szosy w lewo, w polną, może z dwieście metrów, na wzgórku, gospodarstwo Bartoszków, stary drewniany dom, pewnie nawet zabytkowy.
Szefowa KGW zapukała. Nad drzwiami błysnęła wisząca latarnia. W nich ukazała się Bartoszkowa, jak się później okazało Renata, kobieta dobiegając być może czterdziestki. Zakrywając chustą twarz wpuściła nas do sieni, wskazała pokój, gdzie powinniśmy się dobrze wyspać. Wszystko to mówiła przez chustę.
- A co ci, Renia? Zęby cię bolą? - zagadnęła szefowa KGW. - A może znów ten bydlak? No, pokaż jak to wygląda. Bartoszkowa zrzuciła chustkę, zdjęła sweter, rozpięła bluzkę. Siedzieliśmy z Joe na wersalce, on udawał, że czegoś szuka w torbie, mnie zaparło dech.
- Bydlak – tak powiedziała o swoim mężu, którego chrapanie dochodziło przez ścianę z sąsiedniego pokoju. - A jak inaczej nazwiesz? Zobacz, zwróciła się do szefowej KGW, tu zobacz, pokazując plecy, szyję, zobacz za uchem, pod oczami.
- Kobieto, coś trzeba z tym zrobić? Byłaś u wójta? Byłaś u sołtysa? Byłaś w GOP-sie? A choćby u nas, w KGW? Byłaś? On cię zamorduje. A dzieci gdzie?
- Na tydzień u siostry. Ja wiem, że on bije bez opamiętania – rozczuliła się Renia. - Ja wiem, że może i tak powinno być, że babę raz w tygodniu, trzeba pogonić, nawtykać jej, pokazać kto tu rządzi. Ale żeby codziennie? Najgorzej, że nic mu nie zrobię. Możesz wierzyć czy nie, ale ja go kocham.
Kobiety już się zbierały, ale Joe zatrzymał je. - Pani Reniu, ile my za ten nocleg, żeby już wszystko rozliczyć, tak do końca...
- Ja wiem? Może trzydzieści złotych od osoby.
Joe wyciągnął setkę i poradził, żeby schowała głęboko, kupiła coś dzieciom, sobie. Jedno jest pewne: wytrzeźwieliśmy natychmiast, a chrapiącego dziada za ścianą chcieliśmy od razu wynieść do obory. - I nic takiemu dziadowi nie powiesz, bo ona go kocha! Dramat, mówię ci. Niestety, tak to jeszcze bywa. Jak ona to powiedziała? Joe podrapał się po głowie.
- Że wszystko rozumie, że niby raz w tygodniu godzi się dostać po twarzy, ale żeby codziennie? - przypomniałem sobie.
- Coś w tym stylu...
Zwierzęta specjalnej troski
Brakowało nam czwartego do brydża. Przelecieliśmy wzrokiem rankingową drabinkę i nic. Ten chory, ten wyjechał, ten też, tamten z wnukami, ten na Mazurach. Zdecydowałem, że spróbujemy do Leona.
Leon Kantyka, inżynier chemik na emeryturze, bardzo dobry producent wyrobów płynnych, w nawiasie siwuchy. Leon podniósł komórkę i ochrypłym głosem puścił w świat wiadomość: chory jestem.
- Leonek? Ty chory? Ciebie się przecież nic nie ima!
- Tak, tak mówią. Niby tak. A jednak....
Tu rozpoczęła się długa opowieść, której skróconą wersję, bez przekleństw dość siarczystych, ale kolorystycznych, dynamizujących wydarzenia czy poszczególne akcje, przywołuję.
- Zaczęło się od tego, że wnuczka poleciała do Stanów, do swojego chłopaka. Zostawiła mi na stanie psa i kota. Nie sądziłem, że spotka mnie tak wiele ciekawych akcji, po których do tej pory nie rozumiem świata zwierząt. Po pierwsze pies po tygodniu się porzygał. Odstawiłem go od miski. Tylko woda, tak radził sąsiad. A pies głupiał. Pojechałem z nim do weterynarza. Okazało się, że to wariat. Epileptyk. Tak zdiagnozował ten przypadek. Kot też jakiś psychiczny, swoimi drogami chodzący. Tak czy owak zakupiłem na receptę lekarstwa i jakość szło. Odliczałem dni do powrotu Michasi, zostały trzy tygodnie. W lutym przymroziło. W nocy pies mnie obudził, zaczął tańczyć na korytarzu. Narzuciłem szlafrok i wypuściłem go, niech się wyszcza, wysra. No i stoję, i czekam. Drzwi zamknąłem, żeby przypadkiem nie wpadł znienacka. Ale głupi byłem, nagle zachciało mi się palić. Fajki miałem w szlafroku, ale zapalniczki już nie. Otworzyłem drzwi, wszedłem do kuchni, a ten wariat za mną. I bezczelnie zesrał mi się w przedpokoju na dywanie. Co ja z tym dywanem miałem??? Człowieku, gadać się nie chce. W każdym razie jakoś się za to zabrałem, za dnia zadzwoniłem do czyścicieli ubrań. Nie chcieli przyjechać no to wziąłem się za robotę. W każdym razie, kończąc przydługą opowieść, dopadło mnie przeziębienie, poszło na płuca, a koronawirus niemalże pod nosem....
Łażę teraz wkoło domu, nigdzie się nie ruszam. Michasia wróciła z narzeczonym. Gówniarz gada tylko po angielsku, nie idzie się dogadać z takim. Pies z kotem poszły na górę, do nich. Ja rządzę sobie na parterze i Bogu dziękuję, że nie mam na stanie żadnych czworonożnych.
- Kup sobie papugę – nieśmiało zaproponowałem.
- Rzeczywiście, potrafisz wyprowadzić człowieka z równowagi. Nigdzie nie jadę, grajcie sobie z dziadkiem – zakończył rozmowę Leonek, ofiara zmowy psa z kotem i uroczej wnuczki, o Amerykańcu nie znającego języka polskiego nie wspominając.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze