Siedzieli w kuchni przy śniadaniu. Był piątek, więc jajecznica z chlebem, herbata i herbatniki. Tak sobie siedzieli, Weronka ze swoim chłopem, Rychem Rzeszotarą, gdy z pokoju na piętrze dobiegł charakterystyczny dźwięk telefonu komórkowego. Rychu odczekał. Za drugim razem też. Ruszył dopiero za trzecim, bo do Rycha dzwoni się trzy razy.
Telefonował przejęty bólem
Maryjan z Łąk, człowiek o dość nikczemnej twarzy, odkrywca drogi na Biegun Północny.
- No i co? - Rychu podjął konkretnie.
- Ból taki, że mnie skręca. Ledwo gadam...
- Czyli gardło? - Rychu próbował zlokalizować
- Nie! Przecież gadam! Coś musi być z żołądkiem, bo mnie skręca, w lewo, aż na plery włazi.
- A szczać możesz?
- Tak ino, ino... I kutas boli...
- No, chłopie. Już teraz wiem co jest grane, ale na tym się lepiej zna Weronka, zaraz ją zawołam. Czekaj, nigdzie się nie ruszaj.
Na stronie: Weronka! Cho no tu! Maryjan dzwoni. Ten z Łąk. Wiesz, ten odkrywca drogi na Biegun Północny. Ma coś z tym, no wiesz, nie może się dobrze wysikać. I ból do tego. Może się przeziębił?
- No co tam, chłopie? Czego narzekasz? Mów co jest – podjęła komórkę firmy znanej.
- Zacząłem łazić po ścianach. Jak nic nie dało poszłem do stołowego i szłem wkoło stołu.
- Ile razy? - Weronka zainteresowała się na serio.
- Może z dziesięć, może ze dwadzieścia. Ale we łbie mnie się zakręciło. No to szłem dziesięć na dziesięć! Dziesięć w prawo, a potem nazad.
- Dobrześ zrobił, ale nie tędy droga – Weronka, usiadła na krześle w kuchni, zamieszała łyżeczką kawę z mlekiem, dosypała cukru, znów pomieszała i podjęła temat.
- Słuchaj mnie, Maryjan, uważnie. Powiem wszystko co wiem. Jest ci potrzebna fitolizyna. Puść którego tam chłopaka, od siebie, niech jedzie do miasta, do apteki.
- Kobito! - zawył znów z bólu. - Oni pojechali na Warszawę, tam budują na budowach. Oni już tam od dwóch lat, synkowie moi.
- To może ślubna się da? Co?
- To ty nie wiesz? Elwirka jak raz wyszła z domu, to już nie wróciła. A było to, nawet nie wiem kiedy. Mówili, że widzieli ją na tej drodze, co ja żem wynalaz. No dobra, gadaj co tam jeszcze?
- A natkę pietruszki masz? Jak masz to ją posiekaj i podjadaj sobie. I dużo wody pij. Pij dużo wody. Natka pietruszki, pamiętaj. Żebyś czasem nie jadł jak marchew, od korzenia. Tylko natka! Powtórz!
- Czy ja wiem... Może by dało inaczej?
- Może by i dało, ale musisz się zebrać w sobie, iść do sklepu i kupić piwo. Butelke albo puszke. A teraz słuchaj uważnie: wrócisz do domu, nalejesz do wanny wode, nie za gorącą, włazisz do wanny, tak żeby woda nery objeła. I tak ze dwadzieścia minut, do pół godziny. Siedzisz w tej wannie, grzejesz się i piwo pijesz. Jedną butelkę, powtórz!
- Ale ja nie mam łazienki, nie mam wanny....
- A gdzie się myjesz?
- Na zimno to pod kranem, przy zlewie...
- A na ciepło?
- Właże do takiej wanny, w której babka prała pranie, na tarze, taka ocynkowana była. Jeszcze matka mnie w niej myła, za dzieciaka, jak byłem. I tam się do tera obmywam. Wleze ino dupskiem, a nogi bedą zwisać za burtą. Chyba bedzie tak być musiało. Piwo se ustawie na ryczce.
- Rób jak tam ci pasuje – Weronka wyłączyła telefon.
Gdy wieść o stanie zdrowia
Maryjana z Łąk rozeszła się szeroko, przynajmniej w gronie Wspólnoty Leśnych Ludzi, ustalono co następuje: należy chłopu pomóc, bezdyskusyjnie, generalnie, od zaraz. Ustalono przy tym, że skoro nie ma lekarza od nagłych przypadków, należy się zdać na medycynę ludową. A kto jest w najbliższej okolicy fachowcem, żeby nie powiedzieć ekspertem od medycyny ludowej? No kto? Oczywiście murarz. Murarz Gustaw Czoki. Koniecznie trzeba zapisać to nazwisko. A więc murarz Gustaw Czoki zaproponował terapię na stole do wyrabiania pustaków. - Jest stół, jest wibrująca siatka metalowa do przesiewania piachu, kładzie się pacjenta na tym stole, sie włancza i sie trzęsie. Od tego trzęsienia wypadną mu z nerek wszystkie kamienie, wszystek piach. Tak sprawę wytłumaczył ekspert medycyny ludowej murarz Gustaw Czoki, pracujący w warsztacie, na swoim.
Zdecydowano wysłać
do Maryjana z Łąk delegację pomocową. Za kierownicą całkiem dobrego jeszcze tarpana usiadł Zygmunt Lał, uzębienie z NHL (kanadyjskiej ligi hokejowej), wytwórca kominków, Władek Wład, cykliczny alkoholik. Na pakę weszli jeszcze Pan Paha, jako fotoreporter oraz Otto Majewski, emerytowany sędzia, piłkarski. Późnym wieczorem dojechali z pomocą. Solidarni w słowach i czynach. Zastali taki stan rzeczy: podłoga w kuchni z widocznymi śladami rozlewiska, w wannie śpiący Maryjan z Łąk, na taborecie karton z dwunastoma, pustymi butelkami po piwie. Woda w wannie była złocistego koloru. Zapach moczu.
Maryjan z Łąk obudził się i oznajmił, iż przeszedł cudowną terapię. Tyle można było zrozumieć z dość nieskładnie wypowiedzianych słów. Gremialnie uznano, że medycyna ludowa robi swoje i wyciąga, w każdej sytuacji, ludzi z męczarni.
- Kamienie i piach same ode mnie odejszły – zauważył wczesnym rankiem Maryjan z Łąk, zdziwiony obecnością w kuchni ekipy pomocowej, postaci dobrze mu znanych, odważnych i zawsze solidarnych.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze