Zawsze, jak tylko sięgam pamięcią lubiłam święta Bożego Narodzenia. Nawet już jako dorosła osoba nie wyzbyłam się takiej szczerej, dziecięcej radości oczekiwania na cud, który miał się wydarzyć.
Uwielbiałam ten czas za wyjątkową atmosferę, za elegancję i dostojność przy wigilijnym stole, za zapach świerku, za różne potrawy, które smakowały tylko wtedy, za pasterkę, kolędy, za emocje towarzyszące wyczekiwaniu, za prezenty, na które także jako dorosła osoba nie mogłam się doczekać. Zawsze udzielała mi się przedświąteczna atmosfera, to zabieganie o różne rzeczy, bez których, podobno, święta nie mogły się udać i patrzenie na ludzi, którzy stawali się jakby lepsi, życzliwsi i bardziej ludzcy.
W tegoroczną wigilię minie pięć lat od dnia, gdy święta Bożego Narodzenia nabrały dla mnie zupełnie innego znaczenia i otworzyły mi oczy na to, co naprawdę ma w nich znaczenie i sens. Tamto Boże Narodzenie, które dzisiaj wspominam mieliśmy spędzić z moimi rodzicami w ich nowo nabytym domu w Bieszczadach. Przy wigilijnym stole, jak zwykle miała nas zasiąść gromadka. Oprócz naszej rodziny najbliżsi sąsiedzi, dwoje samotnych staruszków. Zapowiadało się, że będzie radośnie i zgodnie z tradycją. Sąsiadka miała przygotować jakąś pyszną niespodziankę. Potrawę, której nie jedliśmy nigdy wcześniej. Poza tym podobno oboje mają piękne głosy i znają mnóstwo kolęd i pastorałek, które będą śpiewać zaraz po wieczerzy. No i największa atrakcja, jaką mają zapewnić sąsiedzi - jazda saniami na pasterkę. To będą wyjątkowe święta - myślałam. I bardziej niż zwykle, nie mogłam się ich doczekać.
Obraz jak z bajki
Zima w tamtym roku była śnieżna, świerki i sosny uginały się pod ciężarem białego puchu. Do domu, z głównej drogi, wjeżdżało się w śnieżnym tunelu, który udrożnił nam sołtys, wcześniej poinformowany, że zjedziemy na święta. W węglowym piecu tlił się ogień. Na szybach mróz wymalował nam gwiazdki i kwiatki. Wokół panował wyjątkowy i tajemniczy klimat.
Rodzice poszli z moim pięciolatkiem do lasu, nazbierać szyszek do kominka. Ja zabrałam się za przygotowanie tradycyjnych potraw. Co prawda większość z zaplanowanych dań obie z mamą przygotowałyśmy w domu, ale i tak zostało trochę pracy. Akurat zabierałam się do mycia buraków na barszcz, gdy do kuchni wszedł mój mąż. W ręku trzymał sporej wielkości pudło, gustownie opakowane w kolorowy papier i przewiązany kokardą w kontrastowym kolorze. Zawsze miał dobry gust. Prosił abym wytarła ręce, bo to prezent szczególny i bardzo ważny. Z tajemniczą miną wręczył mi karton i mówi, że znajdę w środku coś znaczącego, coś co jest za to wszystko co zrobiłam dla syna i dla niego. Podekscytowana z wypiekami na twarzy, jak mała dziewczynka przejęłam pudło. Wiem, że w środku na pewno znajdę jakąś niezwykłą rzecz, bo mąż zawsze zaskakiwał mnie wyjątkowymi prezentami, które sprawiały mi wiele radości i spełniały, nawet najskrytsze marzenia.
Rozdzierałam papier i z niecierpliwością przecinałam wstążkę, która jak na złość się zapętliła i nie chciała pozwolić na dostanie się do środka. O Boże, jaki kochany mąż mi się trafił. Ciągle mnie rozpieszcza - myślałam dobierając się do pudełka. Jak się po chwili okazało w środku znalazło się moje ulubione limoncello z Sycylii. Wyjeżdżaliśmy tam kilkakrotnie i mam stamtąd wiele cudownych wspomnień. Uściskałam go za to. Szukaj dalej - namawiał. Właściwy prezent jest głębiej. Wzięłam do ręki kolejny kartonik, już trochę mniejszy, ale też starannie i gustownie opakowany. Powoli odwiązuję wstążkę, jakbym chciała dłużej cieszyć się tą chwilą niepewności. Puszczam przy tym wodze fantazji. Może znajdę tam piękną bransoletkę, jaką ostatnio oglądaliśmy na wystawie u jubilera, a może, jak w ubiegłym roku, bilety na lot w jakieś cudowne miejsce z piękną plażą i tropikalną roślinnością.
Rozpakowuję prezent
Na widok podłużnej czerwonej koperty przepełnia mnie radość. Przez chwilę trzymam ją w ręku, a on zachęca, abym wreszcie otworzyła, bo tam w środku jest ta właściwa rzecz na jaką zasłużyłam przez 8 lat małżeństwa. Byłam coraz bardziej podekscytowana. Otwórz. Otwieram i w środku znajduję złożony papier. Czytam. W miarę pochłaniania kolejnych wyrazów, grunt usuwał mi się spod nóg. Co to jest? Dlaczego mi to dajesz?
-To jest wynik badania DNA. On nie jest moim synem- powiedział.
-Dlaczego mi to robisz! Dlaczego robisz to dziecku? Krzyczałam. On Cię kocha. Dlaczego teraz?
Jego dotąd spokojną twarz przeorała zmarszczka gniewu. Domyślałem się od dawna, ale nie miałem odwagi sprawdzać - mówił. Bałem się. Chciałem o tym nie myśleć. Podejrzenia i obawy chciałem wymazać z pamięci. Kochałem Cię i to się liczyło.
Ale jakiś czas temu obejrzałem film, o podobnym do mojego przypadku. Po nim znów obudziły się złe przeczucia i lęki, ale i chęć poznania prawdy. Przeniosłem tamten scenariusz do naszego życia. I zrobiłem to. Po otrzymaniu wyników, ze strachu, że moje podejrzenia mogą się sprawdzić, przez dłuższy czas nie zaglądałem do nich. Wreszcie przemogłem się i sprawdziłem ten wynik. Z początku wydawało mi się, że oszaleję. Długo myślałem o tym i teraz już wiem, że nie chcę z Tobą i Twoim synem mieć nic wspólnego. Oszukałaś mnie. Wyprowadź się z mojego mieszkania jak najszybciej.
W tym momencie runął mój poukładany i bezpieczny świat. Próbowałam walczyć, błagałam ze względu na syna, który kochał go całym swoim dziecięcym sercem. Uklękłam przed nim prosząc o drugą szansę. Nic nie wskórałam. Wyjechał.
Wigilia. Czas, gdy rodzi się miłość, a ja ją straciłam. Tej wigilijnej opowieści wysłuchała:
Wiesława Kusztal
Fot. Pixabay
Napisz komentarz
Komentarze