Wyrwana ze środka powieści, ale jakże znacząca dla tego, co wcześniej i potem
Fragment powieści „Faceci na karuzeli”, której wydanie można wesprzeć, logując się na stronie
https://zrzutka.pl/faceci-na-karuzeli-polskie-sto-lat-samotnosci-nowe-ksiegi-jakubowe-tylko-dwa-wieki-pozniej
W tym momencie, jak mi się wydaje, przyszła pora na mnie – Reportera Losu Grabskich i wsi Wejsuny. Czaję się tu za wszystkimi stronami. Im bardziej jednak zagłębiam się w tę relację, tym bardziej czuję potrzebę powiedzenia, że znam dobrze ich wszystkich – moich bohaterów. Nie zabierałem do tej pory głosu, bo nie chciałem w żaden sposób ingerować w tok narracji dziejących się przed moimi oczami. Ale chłonąłem każdy szczegół, by potem pójść ich tropem. Proboszcz Chmielarz był moim sojusznikiem: dostawcą brakujących ogniw, inspiratorem i organizatorem spotkań, uczestnikiem teleturnieju „Zgadnij kto to?”. Znał odpowiedzi na prawie wszystkie moje pytania, a jak nie znał, to poznał, zaraz następnego dnia najpóźniej.
Skąd czerpał tę wiedzę? Nawet nie śmiem się domyślać.
Chcę też powiedzieć, że mieszają się w tej bogatej relacji formy narracji i osoby narratorów. Jeśli więc przez chwilę pojawi się u Ciebie, Drogi Czytelniku, wątpliwość (jak – być może – w dotychczasowych rozdziałach) kto opowiada jaką historię, oznajmiam:
- To ja, często ustami księdza dobrodzieja, gdyż pospołu wiemy więcej niż „nasi” bohaterowie. On wie swoje ze swoich źródeł (wiarygodnych, tego jestem pewien), a ja ze swoich. Skonfrontowałem bowiem każdą informację, zawartą tutaj, z innymi opowieściami, z dokumentami stąd i zowąd, z moim uważnym okiem, które śledziło różne ludzkie losy nienatrętnie, ale skutecznie - przez wiele dni, miesięcy i lat. Bo ja też pomieszkuję w Wejsunach. Od ponad 50. wiosen. Jak Chmielarz… Byłem tu przy narodzinach, chrzcinach, ślubach, na weselach, imieninach i pogrzebach. Zestarzeję się w tej wsi, ale napiszę o niej. I piszę…
Przy okazji o szerokim świecie, który jest tu obecny dzięki jej mieszkańcom. Wejsuny są bowiem otwarte, tolerancyjne i przyjazne ludziom. Najpierw byli tu Mazurzy i Niemcy. Potem Niemców zastąpiła ludność napływowa z różnych regionów wschodniej i centralnej Polski, z obecnych ziem Białorusi i Ukrainy. Potem przyszedł exodus warszawiaków, którzy szczególnie upodobali sobie tę wieś, bo blisko: 170 kilometrów od północno-wschodnich granic stolicy. I to oni sprowadzili tu rodzynki z innych stron kraju i świata, jak Grabski – Kamila, a Zosia od Hetmanów – Hebana.
No, bo zastanówmy się: kim jest, na przykład, Mały Wojtek? W trzecim pokoleniu Mazur, a na dodatek zameldowany w Warszawie? Jego matka, Teresa, to „mieszanka” Kurpia i Białorusinki. Jego ojciec, Kamil, jest z krwi osadnika, przybyłego na Mazury z rodzicami z podrzeszowskiego Sanoka, i polskiej Litwinki spod Solecznik. Oboje mają jeszcze domieszkę ukraińską i białoruską.
Czekoladka doktora Hebana, Adesina Anna, poślubiła niedawno (jest rok 2019, gdy to piszę) niemieckiego szefa miejscowego marketu i mieszka z nim teraz w Wejsunach – w pięknej chałupie, której by się najbogatszy Polak nie powstydził. Jeden z nich zresztą (z Bydgoszczy) ma na obrzeżach wsi całą posiadłość – z końmi, quadami, kortem tenisowym i dwoma basenami. A młodszy brat Czekoladki, Maciek Niall, wyjechał po studiach do kraju swego ojca z misją humanitarną i przywiózł stamtąd Japonkę, Yuinę, która zajmowała się nielegalnymi połowami w Zatoce Gwinejskiej w ramach pomocy jej rządu rządowi Nigerii.
- Yuina – mówi mi Maciek Niall – znaczy „wiązać, łączyć”.
- A Maciej Niall? – pytam.
- Maciej to apostoł – odpowiada. – „Dar od Jahwe”, na dodatek zwycięzca, podobnie jak Niall po nigeryjsku.
Z Yuiną nikt tutaj nie ma kłopotu, bo jest chrześcijanką – tak jak Heban i jego dzieci. Ksiądz dobrodziej w imionach Yuiny i Maćka Nialla widział oczywiście działanie opatrzności.
– Patrz – mówił do mnie – tam, w tej Japonii, chrześcijan jest niecałe dwa procent, a on ją wynalazł aż w Nigerii. I te ich imiona… Apostoł-Zwycięzca i Wiązadełko-Łączydełko. Jak znalazł w tej naszej pomieszanej wspólnocie… No, a przy okazji… Wiesz, że Heban to naprawdę Madoka, co jest imieniem męskim, ale może być i żeńskim, na dodatek jest pochodzenia japońskiego! Nie powiesz mi, że nie ma w tym również siły wyższej…
Potakuję uprzejmie. W dalszej kolejności ustalamy wspólnie, że świat jest mały. Ja myślę jednak, że najmniej za sprawą Pana Boga (to wizja dobrodzieja), a bardziej dzięki globalnej wiosce i miłości pokonującej tak łatwo przestrzenie. Ale nie mówię tego na głos, by nie psuć atmosfery zrozumienia. Powtarzam tylko, że jest mały, z czym się zgadzam, bo właśnie w domu Hebanów, gdy to piszę, gości rodzina z Nigerii i Japonii, a także przyjaciółka ich wnuczki, Krysi, Carmelita z Hiszpanii – w ramach programu wymiany wakacyjnej rodzin. A Grabscy i Szczęśni (już trzy pokolenia, bo Genowefa zmarła rok temu w wieku 99 lat) goszczą pułkownika-sierżanta Garcię (na emeryturze) z żoną i synem Juanem, a także księdza Jacka i jego przyjaciela z Tajlandii, o którym jeszcze będzie mowa.
W tej krótkiej odautorskiej nocie, Drogi Czytelniku, abyś miał chwilę oddechu od gęstych opowieści i mógł trochę więcej zrozumieć, powiem jeszcze, że ksiądz Chmielarz też już nie żyje. Oddalił się z tego świata, mając 98 lat i rezydując do ostatnich dni na plebanii w Wejsunach. A ja dzięki udostępnionym przez niego księgom parafialnym mogę śmiało powiedzieć, że nie ma etnicznie rdzennych Polaków w tej wsi… Zresztą czy są gdzie indziej w Polsce?
Tu, w czym szperam, jest mieszanka tak niezwykła, że szczęka opada co chwila. Patrzę bowiem na pochodzenie tych, którzy tu napłynęli, na ich miejsca urodzenia, a potem na krzyżówki genealogiczne ich dzieci i wnuków. Na krzyżówki przybyłych tuż po wojnie z tymi bardziej współczesnymi….
Wystarczy powiedzieć, że sam Grabski ma w sobie po rodzicach krew polską (mazurską i kurpiowską), a po dziadkach ze strony matki – ukraińską i żydowską. I kim jest? Proboszcz Chmielarz nigdy tego nie drążył. Był rozsądnym kapłanem, rzadkim okazem, niestety, w czasach, gdy mit polskości nieskalanej, wyssanej z mlekiem matki, tak łatwo zdobywa umysły wielu młodych. Dobrodziej nawet muzułmaninowi (a jest taki jeden we wsi, właściciel miejscowego tartaku, ożeniony z katoliczką) zrobił dla zmarłej matki, na przykościelnym cmentarzu, małą enklawę islamską, odgrodzoną niskim płotkiem od reszty. I nikomu to naprawdę nie przeszkadza.
Czy to jest może także syndrom upadłej dzwonnicy i olśnienia Jakubowego? Może… Ale po co się w to wgłębiać, skoro proboszcz nie żyje i już nic nie powie. Za to w miejscowym ludzie duch jego pozostał… Bo on garściami czerpał z tego świata, który do niego spływał. Jak? Nigdy przecież nie wychynął poza próg Mazur, a jednak był globalnym obywatelem. Znam jego tajemnicę. Był znakomitym spowiednikiem. Nie zasadzał się na grzechy, starał się je zrozumieć. W ramach pokuty zapraszał na wzajemną modlitwę i pytał. Bywałych za granicą, kiedy nie przychodzili do niego do spowiedzi albo nie widział ich na mszach, zapraszał tak oto:
- Powiedz Grabskiemu, żeby wpadł do mnie na kawę – mówił do najbliższego sąsiada. I Grabski wpadał, bo wiedział, że czeka go ciekawa rozmowa – tak jak przy opisanej tu wcześniej pierwszej mimowolnej spowiedzi na plebanii i pierwszym nieświadomym rozgrzeszeniu.
Dziś (6 września 2019 r.) jadę na cmentarz. Idąc do mogiły śp. Dobrodzieja, mijam nagrobki. Patrzę na wiek: 83, 97, 89, 94, 85, 90 itd. Tych najwięcej. Są młodsi i najmłodsi, rzecz jasna. Schorowani lub z wypadków, z niespodziewanych nieszczęść, jakie w życiu się zdarzają od samych narodzin. Ale przeważa „starszyzna”, jak mówił. I pytał zalotnie:
- Wiesz dlaczego?
I sam sobie odpowiadał:
- Bo tu są dobre powietrze i woda. I mało grzechów. Dlatego Pan Bóg odpuścił…
- Mało grzechów? – dopytuję.
Mruga do mnie:
- No, chyba skądś to wiem, prawda?
Nie daję za wygraną:
- Ale dlaczego mało, kiedy gdzie indziej dużo?
Nawet się nie zastanawiał:
- Bo widzisz, ja też grzeszę, wiem czym, jak każdy. Grzeszę jednak niewiele. I kiedy słyszę w konfesjonale te litanie, dłuższe lub krótsze, to je przyrównuję do swojej. Rzadko która jest dwa razy dłuższa. A to jest granica, od której zależy pokuta. Zresztą grzechy się relatywizują. Czym jest bowiem dzisiaj przewina obżarstwa? W dobie mody na zdrowe odżywianie, w czasach rosnącej drożyzny, niezbyt zamożnych portfeli? Obżerają się najczęściej ludzie chorzy. Mówi mi jedna parafianka, że popełniła ten grzech. A widzę – chudzina.
– Jak to zrobiłaś? – pytam.
– Zjadłam trzy pączki – odpowiada. – A powinnam jeden.
– Odjęłaś je komuś od ust?
– Nie, miałam ochotę.
– Kupiłaś za własne pieniądze?
– Tak.
– A został ci jeszcze jakiś?
– Dwa.
– To idź, zjedz je także…
W trakcie tej rozmowy delektujemy się zresztą pączkami i nalewką różaną (45 deko płatków róży cukrowej, litr spirytusu 60%, 40 deko cukru, pół litra wody i dusza księżowskiej gospodyni), co wywołuje odpowiednią refleksję:
– Bezmyślny spowiednik usłyszałby „obżarstwo” i – łup! – wrzuciłby do woreczka grzechów, a to tylko apetyt na słodkości, który przecież mija. Dziś ten, jutro inny. Byle nie przesadzać. My też, mój drogi, nie popełniamy w tej chwili grzechu opilstwa i obżarstwa, tylko mamy apetyt na nalewkę i ciastka...
W kilka tygodni po tym spotkaniu, trzy lata temu, zmarł. Nikogo przy nim nie było, bo też nikt się nie spodziewał, że to może nastąpić. Czuł się dobrze, na nic nie narzekał. Zapewne stwierdził, że już czas. Tak bowiem obiecywał:
- Odejdę, kiedy mi się zachce, bo już zrobiłem swoje. Jak nie usłyszycie moich kroków przed wieczorem, zajrzyjcie. Będziecie mieli jasność.
I tak było. Nie pojawił się na wieczornej modlitwie. Pierwszym, który go zobaczył, będącego już z duszą na tamtym świecie, był ksiądz Jacek, w ostatnim czasie najbliższy przyjaciel i spowiednik, młodszy o 41 lat, traktowany przez dobrodzieja jak syn. Z synowską wzajemnością.
To z nim jestem na tym cmentarzu. Kładziemy wspólnie na księżowskim grobie bukiet czerwonych róż, które proboszcz lubił, zupełnie jak nalewkę z nich. Obok zaś leży sporo innych podobnych wiązanek. I wcale nie jest to rocznica śmierci ani dzień Wszystkich Świętych.
- Przyjdź w tym tygodniu na plebanię – mówi Jacek, kiedy żegnamy się przed bramą. – Opowiem ci coś, co ci się dawno należy. Dla całokształtu. Jest zresztą u mnie mój przyjaciel z Bangkoku, Niran. Chciałbym, żebyś go poznał… - I się żegnamy.
A ja Ci mówię, Drogi Czytelniku: dość tych refleksji na boku. Musiałem jednak je wysnuć, bo dzięki temu – być może – dalsza opowieść stanie się bardziej wyrazista, zwłaszcza że wchodzimy w czas, który znam już wyłącznie z autopsji. Ale też dzięki rozległej wiedzy (kwintesencji setek tysięcy spowiedzi?) księdza Chmielarza, również mojego Dobrodzieja...
Napisz komentarz
Komentarze