Z Wojciechem Pieleckim, autorem powieści „Faceci na karuzeli”, rozmawia Bogumił Drogorób
- W ostatnim ubiegłorocznym wydaniu „Super Brodnicy” opublikowaliśmy fragment twojej nowej powieści. Aż się prosi o więcej szczegółów...
- „ Życie jest karuzelą” - powiedział mi kiedyś na dworcu w Szczytnie pewien zagadnięty przeze mnie pasażer PKS. Ta banalna w gruncie rzeczy konstatacja dobrze oddaje - jak sądzę - klimat i charakter tej powieści: życie jest bowiem karuzelą, na której kręcimy się wokół siebie i innych, powodowani rozlicznymi przypadkami, często tak zdumiewającymi, jakby były tylko dla nas przeznaczone. A faceci (oni głównie) mają szczególną do nich skłonność. Może dlatego, że świadomie prowokują los (z wzajemnością), kiedy nadarza się taka okazja. A może trzyma się ich po prostu swoisty samczy fatalizm. Może zresztą jedno i drugie...
- Czy dzieło jest już ukończone, czy też znajduje się w fazie twórczej? Inaczej mówiąc: na jakim jesteś etapie?
- Właśnie skończyłem. Dzieło, jak to nazywasz, ma 650 stron znormalizowanego maszynopisu i pewnie tyle będzie miało w wydaniu papierowym. Teraz nastąpi czas autopoprawek, cyzelowania tekstu, nieuchronnych zmian w narracji, żeby wszystko miało ręce i nogi. Jak się bowiem pisze coś tak dużego, choć ma się niby wszystko w głowie jako tako poukładane, można się czasem zagubić, jak w znanym od lat lesie.
- Mógłbyś rozwiązać tajemnicę tytułu? Znajdujemy bowiem aż trzy: „Sto lat niezwykłych”, „Faceci na karuzeli” oraz „Księga Wejsun”. Jaka jest ich gradacja, uzasadnienie ich istnienia?
- Rzecz dzieje się głównie w latach 1994-2006, ale korzeniami sięga początków XX wieku. To taka epicka opowieść o mieszkańcach jednej z mazurskich wsi, o ich wzajemnych relacjach i psychologicznych uwikłaniach, również w historię. Nie ukrywam, że jestem wielbicielem powieści „Sto lat samotności” Gabriela Garcíi Márqueza, stąd u mnie „Sto lat niezwykłych”, a kilka odniesień wprost do tej książki czytelnicy znajdą bez trudu. To taki nadtytuł. Rzecz, jak tam, dotyczy jednej miejscowości, stąd też „Księga Wejsun”. Trochę jak „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, bo metodę narracji przyjąłem dość podobną. To z kolei taki podtytuł. No i tytułowi „Faceci na karuzeli” wzięli się od bezdomnego z dworca PKS w Szczytnie. Bo jak się na kimś wzorować, to na najlepszych! A te trzy elementy nazwy to takie skrzywienie redaktora gazet, żeby artykuł zaciekawiał i od razu było jak najwięcej wiadomo.
- Miejscowość Wejsuny, która pojawia się w jednym z tych tytułów, jak powiedziałeś, leży na Mazurach. Jaką rolę odegra ta wieś w fabule na razie nie wiemy. Co się w niej kryje?
- W Wejsunach, jak w soczewce, skupia się historyczno-współczesny los Mazur. Ta wieś to konglomerat kulturowy i narodowościowy, powstały po przesiedleniach powojennych ze Wschodu i z centralnej Polski, wzbogacony o wszelkie domieszki ze świata, starający się żyć, po latach konfliktów na tle pochodzenia, wreszcie spokojnie i w zgodzie. Ale i ta unikalna społeczność ma swoje mroczne tajemnice...
Tu się znów powołam na wielki autorytet literacki. Tym razem Melchiora Wańkowicza. Dzięki niemu ponad 50 lat temu, po przeczytaniu „Na tropach Smętka”, zostałem reporterem i zainteresowałem się Mazurami, z którymi wcześniej nie miałem nic wspólnego. I tak trafiłem na Wejsuny (w rzeczywistości nazywają się inaczej), gdzie kilkanaście lat później osiedliłem się najpierw weekendowo, a teraz coraz częściej na stałe. Dzięki temu widzę wszystko od kilkudziesięciu lat na własne oczy, nawet te najbardziej intymne zdarzenia, muszę więc zachować nazwę wsi i gminy dla siebie, bo chciałbym spokojnie w niej jeszcze pożyć.
- Aż taka jest ta powieść bulwersująca?
- W jakimś sensie tak. Bo jak napisałem we wstępie, wzorując się zresztą na Oldze Tokarczuk, ta moja opowieść to „Wielka Podróż przez dziesiątki granic, setki życiorysów, jedno jezioro i jeden bunkier, nie licząc pewnego małego bagna, opowiedziana przez Zmarłych i Żywych, Prawdziwych i Nieprawdziwych, a przez Autora opisana metodą MOZAIKOWĄ Melchiora Wańkowicza, która wymaga tyleż FAKTÓW, co IMAGINACJI, będącej naturalnym darem człowieka piszącego – pragnącego skupić ŻYCIE, jak w soczewce, dla refleksji i wzajemnego zrozumienia”. A ta inwokacja „próbuje powiedzieć jednocześnie, że wszelkie zbieżności imion, nazwisk, miejscowości i dat, są tyleż prawdziwe, co zmyślone, i mówią o tym, że tak być mogło, choć nie zawsze było, a wszystkich Czytelników, poruszonych tym oświadczeniem, uprasza się o wyrozumiałość. STU LAT NIEZWYKŁYCH wsi Wejsuny szukać więc trzeba w sercach i umysłach ludzi mieszkających dziś na Mazurach, bo w każdym z nich jest kawałek opisanej tu prawdy...”
- Jesteś autorem kilku książek, o których krytyka wzmiankuje: literatura piękna, literatura faktu, sensacja, kryminał, thriller nawet! Do jakiego gatunku zakwalifikujesz twoją nową propozycję?
- Ja ją nazywam powieścią fiction-non fiction, bo każdego z tych gatunków, o których wspomniałeś, jest tam po trosze. Jest też bajka surrealistyczno-mistyczna, jak ją nazywał Bułhakow (znowu te autorytety!), do czego można zaliczyć fragment drukowany w „Super Brodnicy” przed miesiącem. Pomieszanie gatunków jest takie samo, jak życie na karuzeli: raz sierozne, raz śmieszne, a kiedy indziej jak z sennego marzenia czy bajki. Wszystko zależy od bohatera i zdarzeń, w których uczestniczy. Przy okazji zaś chciałbym zachęcić do lektury fragmentu obok, który jest wprawdzie w tej powieści tylko odautorskim wtrętem, ale sporo mówi o tym skąd się ona wzięła i na jakich źródłach jest oparta. Nie irytujcie się więc, Drodzy Czytelnicy, że wymieniani tam bohaterowie nie są Wam jeszcze znani, skupcie się na istocie tego wywodu...
- Właśnie... Kiedy ich poznamy w pełni, kiedy można oczekiwać książki w księgarniach i oficynach zajmujących się sprzedażą przez internet?
- Sam wiesz, że wydanie książki to nie taka prosta droga, zwłaszcza tak obszernej. Na razie, przed autorską adiustacją, odłożyłem ją na bok. Muszę sam nabrać do niej dystansu i odetchnąć od bohaterów, którymi żyłem na co dzień. To potrwa, jak się znam, ze dwa miesiące. W tym czasie zbieram fundusze i zaczynam pertraktacje z wydawnictwem, które mam na oku. Chciałbym mieć bowiem kontrolę nad całym procesem wydawniczym, a potem nad dystrybucją. Wolę spadać z konia lub dobiegać do mety na własnych warunkach.
- No, to powodzenia.
- Dzięki. Dobrych życzeń nigdy za dużo...
Rozmawiał: BOGUMIŁ DROGORÓB
Fot. archiwum autora
Napisz komentarz
Komentarze