Dom z kongresowych czasów. Drewniany, zachodzi tu i tam liszajem. Z deszczu się to wzięło, z wiatru, z lasu, z mchu? Któż to raczy wiedzieć. On sobie tym głowy nie zawraca. Dla niego najważniejsze, że jest ciepło, że choć jesień to słońce przygrzewa i można odpocząć na przyzbie, łapiąc na twarz promienie.
On, czyli Ernest Ersatz,
wyciągnął się na ławce, nogi w sandałach na gołe stopy, ręce splótł za głowę, przymknął powieki, wpadając w sen krótki, ale zdrowy. Psy pilnowały spokoju, odpoczynku pana. Trzy psy przybłędy. Jeden z mordą lisa i skośnymi, chytrymi oczami. Chińczyk, wołał na niego pan. Kasztanowante owłosienie. Drugi, perłą zwany, mały kundel, ale trzaskał pyskiem nieustannie, szczekanie sprawiało mu przyjemność, a jeszcze większą łapanie za nogawkę moich spodni. Trzeci, choć niechętnie, musiał się dostosować do sytuacji, ale zaszczekał raz, może dwa na odczepnego, czarny z siwą mordą.
- Wszystkie niskopienne, ziemi się trzymają – Ernest charakteryzuje swoje czworonogi. A dla potwierdzenia pochodzenia dodaje: wszystkie przybłędy.
Do tego dwa koty, niewiele robiące sobie z przybysza, nachodzącego ich pana w dniu jesiennym, ale słonecznym, sennym, leniwym. Jeden biało-czarny, drugi czarno-biały, bardziej czarny niż biały. I to, jak mniemam, to cały inwentarz Ernesta Ersatza, odpoczywającego na ławeczce, przed domem.
Ernesta poznałem, gdy stał na szosie, z grzybami na sprzedaż. Miał wtedy sowy, albo kanie. Wielkie, na cały talerz.
- A wiesz jak się je robi? - wiedzę już dorzucił za darmo.
- A skąd?
- Opłuczesz, posolisz, popieprzysz, w panierce, na patelnię, bo sowa jak schabowy. I jesz sobie. Na śniadanie, na obiad. Na kolację już nie, bo nie zaśniesz.
Tak się zaczęła
nasza znajomość. Więc teraz, jadąc tu i tam, laskiem wędrując, grzybów szukając, zachodzę do Ernesta, gdzie dom jego na górce za rozlewiskiem, gdzie ławeczka przed domem od południowej strony, gdzie lubi wypoczywać jak nie pada, rozmyślać o samotności, o grzybach, które wszystkie dookoła, gdzie końca lasu nie widać, są jego, gdzie z przybłędami czy bez nich, zawsze coś znajdzie, bo Ernest jest człowiekiem lasu. Udaje, że niewiele wie, ale wie więcej niż się wydaje.
- Masz grzyby? - siadam do towarzystwa, odganiając się od rozhisteryzowanej, rozszczekanej perły, która dopiero za pięć minut straci głos.
- Cisza gówniarze! – Ernest próbuje ruchem ręki zaprowadzić spokój. - Bo jak wezmę kija!!! Nie mam grzybów, wraca do mojego pytania. Nie mam, bo nie chodzę. Chory jestem, leki biorę, prostata, starość idzie szybciej niż ja chodzę.
- Ale do sklepu musisz się ruszyć, rower się przydaje...
- Czasem trzeba. Kiedyś piłem osiem piw dziennie, a teraz osiem na miesiąc. Się porobiło, nie?
- Co ty pieprzysz, Ernest, dobrze wyglądasz, cera rumiana. Powinieneś się tylko ogolić, bo ten zarost ni w p…., ni w oko. Życia u ciebie na lata! - chciałem, żeby wyszło budująco.
- Tak się tylko mówi – głaszcze się po brodzie przypominającej wytartą wycieraczkę z konopnego sznurka. - Jak do sklepu jechałem rowerem, jeszcze rok temu, czy nawet dwa lata, wiedziałem co mam kupić, czego mi brakuje. Jak kupowałem, dajmy na to, sól, to zaraz pieprz, jak chleb to masło, jak mąkę, to cukier, jak piwo, to drugie piwo...
- Coś się zmieniło? - zauważyłem, że opowieść Ernesta zaczyna nabierać rozpędu.
Zachciało się ćwiczyć pamięć
- Nie pamiętam, na kartce muszę wszystko sobie popisać, dopisać, przeczytać dwa razy, skreślić to i owo, znów dopisać. Kartka pomazana, biorę drugą i piszę poprawnie, jeszcze raz, wsiadam na rower i jadę. Jestem w sklepie, kosz na kółkach, lista zakupowa w kieszeni, ale też w głowie. Wydaje mi się, że znam ją na pamięć, więc kartki z kieszeni nie wyciągam. Kupuję wszystko, płacę, jadę, przybłędy biegną za mną, koty przed domem, leniwe, mają wszystko w dupie. Dwie torby pełne, ale brakuje masła. Zapomniałem, a na kartce było. Zachciało mi się ćwiczyć pamięć. No dobrze, mam jeszcze jedną kostkę w zamrażalniku. No to sobie, myślę, rozmrożę, żeby smarować się dało.
- Proces rozmrażania może trwać cały dzień – udaję znawcę tematu – ostatecznie te dwie, trzy skibki chleba z dżemem jakimś, smalcem, albo miodem pociągnąć można by...
- Miałem inny plan. Włożyłem kostkę masła z zamrażalnika do mikroweli. Na dwie minuty. Powinno puścić. No i, wyobraź sobie, puściło. Z tej kostki masła zostało mi tylko pazłotko. Co ciekawe, miało formę kostki. Masło spłynęło w p....
- Od razu miałeś klarowane...
- Miałem przede wszystkim zapaćkaną mikrofalę. Zafajdana cała kuchnia, bo wyszedłem na dwór, na ławkę, słońce przygrzało, przysnąłem na moment, nie słyszałem co się dzieje w domu, a przecież musiało trzaskać w tej mikrofali ile wejdzie, bo to tłuszcz. Pamiętam, że nastawiłem na dwie i pół minuty. We łbie już mnie się miesza – odetchnął głęboko.
- No dobrze, poklepał się po kolanach, idź tutaj do lasu, od tej prawej strony i dalej, łukiem – pokazał ręką - a ja nastawię wodę na herbatę. Na pewno coś znajdziesz.
Cztery sowy, jak gdyby na mnie czekały i cała kobiałka czarnych łebków. To wszystko w godzinę. Wiadomo! Wiadomo kto wie gdzie iść, gdzie zbierać, gdzie pochylać się nie nadaremno, skąd zadowolenie nadchodzi. W tej okolicy, między Okalewkiem, Płocicznem, Jasionami a Syberią, a może i dalej, jest tylko on, Ernest Ersatz, znawca grzybów jadalnych. Czarodziej. Mógłbym już wracać, ale przecież gościny odmówić Ernestowi, to tak, jak gdyby splunąć mu pod nogi. A on niesie w tych metalowych koszyczkach z peerelu dwie szklanki i stawia na pieńku. Wraca i przynosi cukiernicę.
- Po co, pytam, nie słodzę.
- Ja też nie słodzę, ale cukier musi być.
Wraca i przynosi dwie reklamówki. W jednej same sowy, w drugiej tylko rydze.
- No nie??? - moje pełne zdziwienie i zachwyt.
- Na sprzedaż, pewnie weźmiesz. Zapomniałem, że byłem dziś z rana. Pewnie przez te leki. Ogłupiają. A może to dziedziczne, to zapominanie...
- W jakim sensie?
- Dziadek kiedyś zapomniał jak się nazywa, a ojciec... Człowieku, miał szczęście, że go z roboty nie wyrzucili – ożywił się i już wiedziałem, że będzie to opowieść długa i barwna.
Pamięć sięga w głąb
- Ja mam kłopot dziś z tym co było wczoraj, co do mnie mówiłeś tydzień temu, czy godzinę temu. No tak już jest, zapominam. Ale co było dwadzieścia lat temu czy pięćdziesiąt, pamiętam ze szczegółami. Coś takiego musi w tym być. Taką człowiek ma konstrukcję, tak już ma we łbie poukładane.
Niepamięć jest genetyczna
- No więc było tak: ojciec, Ludwik Erzatz, mój rodzony ojciec, świeć Panie nad jego duszą, pracował kiedyś w GS-sie, w biurze pracował, na piętrze. Ciasno było, on trzymał zaopatrzenie, a dwie kobiety obok. Sułkowska Ela biurko pod oknem, a Suwchowska Mania biurko pod ścianą. Mój ojciec na środku pokoju miał siedzieć. One miały księgowość, a Suwchowska Mania to było jego towarzyskie odkrycie, tak mówił. Któregoś dnia zaczęły pociągać nosem, okna otwierać, miny głupie robić. Ojciec nic, robił swoje. Teczka przy nodze, w teczce termos z herbatą, jakieś sznurowadła, sznurki, wiązki drutów, jakieś dziwactwa, bo ojciec, jak coś znalazł, chował do teczki. One nadal głupie miny. Następnego dnia ojciec pojechał w teren, coś tam załatwiać. One porozumiały się i idą do prezesa. Prezesem wtedy był Czesław Olej, purpurowy na twarzy. Bywało, że chlał też w robocie, wystarczyło podejść do restauracji prowadzonej przez GS. Akurat tego dnia był na miejscu, ojciec w terenie, a te dwie baby u niego, w gabinecie. I jedna przez drugą mówią, że ich kolega Ludwik Ersatz, zaopatrzeniowiec, śmierdzi. Jak to, śmierdzi, pyta prezes Olej. Więc one mówią, że śmierdzi, wystarczy wejść do ich pokoju. Mimo, że ojca nie było, poszli wszyscy gdzie ojciec z tymi babami siedział. Prezes, Czechu Olej, - znałem gościa, w porządku chłop - usiadł na ojca miejscu, faktycznie, stwierdził, coś śmierdzi. Pociągnął nosem kilka razy. Też mu nie pasowało.
Następnego dnia wraca ojciec z tak zwanej delegacji. Siada przy swoim biuru, teczka przy nodze, zaczyna pracę, a kobity nosami pociągają, smród jak cholera. Zadzwoniły na wewnętrzny, przyszedł prezes. Niby żartem do ojca, że się chyba nie myje, może mydła nie ma w domu? Mój stary się obruszył, zaczął ściągać marynarkę, obwąchiwać, kilka przysiadów zrobił, skłonów, podskoczył nawet, wszedł na krzesło, skarpetki ściągnął, powąchał, a miał świeże, dzisiejsze, rano wziął z szafki. Wreszcie wzrok zatrzymał na teczce. To właśnie
tam – jak się okazało - był pies pogrzebany
Powyciągał szpulki, sznurki, nici, druty, sznurowadła, pudelka po paście do butów, doszedł prawie do końca, gdy na samym dnie zobaczył, że coś jest zawinięte w gazetę, a była to „Trybuna Ludu”, duża płachta, ciepło trzymała. Ze zdziwieniem, jakże miłym dla niego, odkrył, że w gazetę zawinął makrelę, wędzoną, którą nabył – wedle daty wydrukowanej w gazecie – dwa tygodnie temu, bez jednego dnia. A ja jej tak szukałem, powiedział z zadowoleniem, na co prezes Czesław Olej rzucił mu kilka dosadnych słów, a kobiety zajmujące się księgowością zdążyły w ubikacji pawia puścić. Większego Suwchowska Mania, towarzyskie odkrycie ojca. I tak to, widzisz, jest jak ktoś coś zapomni – zakończył swoją opowieść Ernest Ersatz, dodając, że makrelę wędzoną wyniesiono z honorami na geesowski śmietnik.
Wsiadłem w samochód i pojechałem do domu. Z bagażnika wyciągnąłem swoją kobiałkę, pełną po brzegi. Tam cztery sowy, te co na mnie czekały i cała kobiałka czarnych łebków. Zapomniałem o dwóch reklamówkach. Szczególnie ta jedna, z rydzami, nie pozwoliła mi zasnąć.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze