Ciarki przechodziły mi po plecach, gdy oglądałam relacje z Chin o wybuchu epidemii. Zwłaszcza z początku myślałam sobie, żal ludzi, ale nas to nie dotyczy. Przecież to dzieje się tak daleko.
Zaczęłam inaczej na tę zarazę patrzeć, gdy w niewyobrażalnym tempie odbierała życie Włochom. Ogromnie współczułam rodzinom, których chorzy umierali w samotności, którzy potem także w samotności, w pośpiechu byli grzebani już po śmierci. Modliłam się za tych zmarłych i za ich rodziny. Ale w dalszym ciągu myślałam: mnie to nie dotyczy.
Boże, jakże się myliłam….
Pewnego dnia, prawie na samym początku ogłoszonej u nas kwarantanny, dowiedziałam się od mundurowego, że oboje z mężem zostaliśmy objęci izolacją, bo byliśmy w bliskim kontakcie z zarażoną osobą. Nijak nie poczuwałam się do obowiązku odbycia tak rygorystycznego odosobnienia. Przecież nie wyjeżdżaliśmy, ani nie wychodziliśmy od dłuższego już czasu na jakieś duże zgromadzenia. Niestety, nikt nas nie słuchał. Pod karą wysokiej grzywny musieliśmy zostać w domu. Buntowaliśmy się przeciwko temu, tym bardziej, że nie byliśmy zbadani, aby potwierdzić czy jesteśmy zarażeni. Ktoś nas wskazał i to wystarczyło, abyśmy byli odizolowani. No i trzeba się było do tego zastosować, bo w czasach pandemii, tak nas ostrzegano, obowiązują bezwzględne, surowe zasady.
Nie posłuchałam
Mimo sprzeciwu ze strony męża, że mam nie powiadamiać Ani, że sami sobie poradzimy, zadzwoniłam do córki i powiedziałam co nas spotkało. Jesteśmy odizolowani od otoczenia, nie możemy wychodzić, mówiłam. Broń Boże, nie chciałam jej w żaden sposób angażować do pomagania nam. Ale wystarczyło, że jej powiedziałam. Do końca życia będę żałowała, że nie posłuchałam męża i mimo jego próśb zatelefonowałam do Ani. Ania jest naszym późnym, długo się o nią staraliśmy, dzieckiem. To nasza ukochana jedynaczka. Nasz skarb dany przez los, gdy już straciliśmy nadzieję na bycie rodzicami. Kiedy się urodziła byliśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Tolek, mój mąż, świata nie widział poza swoją księżniczką. Jest…, a teraz już niestety, wciąż trudno mi mówić i myśleć, że była, naszym oczkiem w głowie. Dobrze się uczyła. Skończyła studia, kilka miesięcy temu zaczęła pracę. Zarobione podczas zagranicznych wakacji pieniądze wpłaciła na mieszkanie. Właśnie je wykańczała. Gdy o niej mówię, to chociaż na chwilę przynosi mi to ulgę w tym ogromnym cierpieniu. Wtedy myślę, że Ona wciąż jest…Po moim telefonie robiła dla nas zakupy, bo chciała je nam przywieźć. Ale, gdy wracała ze sklepu….już nie wróciła…
Przerwana rozmowa,
cisza, a z oczu mojej rozmówczyni popłynęły łzy rozpaczy, żalu, ogromnego bólu…. Wiadomość, że Ania jest w szpitalu, po wypadku, przekazali nam mundurowi. Zaraz chcieliśmy do niej jechać. Niestety…..nie mogliśmy, bo kwarantanna. Byliśmy pilnowani. Informacje ze szpitala przychodziły bardzo skąpe. Nie wiedzieliśmy dokładnie jaki jest jej stan. Nie rozmawiała z nami przez telefon, bo podobno była w śpiączce farmakologicznej. Miotałam się, nie wiedziałam co mam robić. Jak pomóc dziecku, któremu jestem potrzebna. W końcu postanowiłam, mimo wszystko, dostać się do szpitala. Ale sam wyjazd z miasta nie był łatwy. Puste ulice. Patrole Policji. Omijałam główną trasę. Jechałam bocznymi drogami. Udało mi się dotrzeć na miejsce. Ale niestety, pod szpitalem służby, bariery. Wszystko pozamykane. Nie było mowy żebym weszła dalej do środka. Nie doszłam nawet do budynku… Po kilku godzinach, wróciłam do domu, załamana i jeszcze bardziej niespokojna o los dziecka.
Później spróbowałam jeszcze raz jakoś dostać się do Ani. Tym razem także bez powodzenia. Jedynie, poprzez policjanta, dowiedziałam się, że będą ją wybudzać. Po trzech dniach późnym wieczorem zadzwonił Ani telefon. Zrobiło mi się słabo. Tyle czasu czekałam na dźwięk tego telefonu, a teraz boję się odebrać….Zgłosiła się pielęgniarka. Ania próbowała coś powiedzieć. Nie rozumiałam co mówi. Płakała. Obie płakałyśmy…Po jakimś czasie, nie wiem ile to trwało, nagle sygnał się urwał…Próbowałam jeszcze raz się połączyć, nic z tego. Telefon milczał.
Następnego dnia z samego rana wybierałam się do szpitala, do Ani. Byłam zdecydowana, bez względu na wszystko walczyć do skutku o widzenie się z córką. Czułam, że muszę ją zobaczyć… W czasie, gdy właściwie byłam gotowa do wyjścia, mąż odebrał telefon ze szpitala z wiadomością, że nasza Ania, jedyne ukochane dziecko odeszło.
Odchodziła w samotności
To musiało być wtedy, gdy rano w przedpokoju zamiast swojej twarzy w lustrze zobaczyłam uśmiechniętą buzię Ani. Przez głowę jak błyskawica przeszła mi ta straszna myśl, ale zaraz odsunęłam ją od siebie…….Teraz już wiem, że to były ostatnie chwile życia mojej córeczki… Ona umierała w samotności. Pozostawiona sama sobie w milczeniu, ze swoim bólem, bez matczynego przytulenia, bez ostatnich słów i czułych gestów. Tak wiele chciałam jej jeszcze powiedzieć….Nie zdążyłam…
Znów długie milczenie i łzy….
Anię chowałam z trojgiem najbliższych sąsiadów. Bo to nie koniec mojego dramatu. Tolek, mój mąż, gdy odeszła jego księżniczka nie poradził sobie z tym bólem. Dostał wylewu, leży nieprzytomny i sparaliżowany w szpitalu.
Wraz ze śmiercią Ani, wszystko przestało mieć jakąkolwiek wartość, oprócz tej straty jaką poniosłam. Tak bardzo za nią tęsknię. Czasem mam ochotę wyć z bólu. Często zazdroszczę mężowi. Lekarze mówią, że on nic nie czuje. Nie cierpi. Ja dla świata też nie istnieję. Umarła znaczna część mnie samej. A reszta żyje dalej, bo muszę, ale chyba tylko po to, aby cierpieć. Nocami, właściwie nie śpię, ale gdy zamykam oczy wciąż jawi mi się moja Ania. W dzień właściwie, też ciągle o niej myślę i o tym dlaczego mnie to spotkało. Nie byliśmy zakażeni. Prześladuje mnie też myśl jak bardzo ja sama przyczyniłam się do tej tragedii. I to chyba jest najgorsze. Ale jedno wiem, że moja córka nie musiała umrzeć, a mąż mógł być zdrowy.
Czy czuję żal? Tak. Ogromny. Do kogo? Do siebie i do tych, którzy tak bezmyślnie narazili nas wszystkich na to niewyobrażalne cierpienie.
Tekst i fot. Wiesława Kusztal
Napisz komentarz
Komentarze