Przypomnijmy – był luty, była leśna polana i ludzie z lasu żyjący. Było ognisko, było coś do ogniska i rozmaite naczynia, niektóre w kształcie kieliszków. I to wówczas zapadła ważna decyzja.
– Dla nas, tak jak tu jesteśmy, przy tym ognisku, na skraju lasu, nad rzeką, nad polską rzeką przy polskim ognisku, jesteś bardzo przyzwoitym człowiekiem. I to się liczy! My, eksperci, że tak powiem, bezstronnie powiemy, że kto jak kto, ale ty, Jan Polakowski, chłopak stąd, jesteś jedynym godnym kandydatem na prezydenta naszego ukochanego kraju. Jedynym! Polej, Rychu – zakończył mowę stolarz o siedmiu palcach, zwracając się do Ryszarda Rzeszotary. I na tym stanęło.
Byliśmy świadomi, że sprawa jest wielkiej wagi, bowiem nad rzeką, czy to u Jana Polakowskiego, czy u Rzeszotary, zapadały zazwyczaj ważne decyzje, na przykład: czy pędzą zgodnie ze starą recepturą, czy coś zmieniają, czy może dodają jakiś element nowości, wynalazki, jak to ostatnio bywało, gdy dzieło ich miało smak kminkówki, albo gdzie się zasadzić na szczupaka, a gdzie zakłusować na węgorze. Kalendarz czynności musiał mieć wspólną akceptację, a myśl najważniejsza musiała wyjść z przemyślenia głębokiego, nie byle jak, w ostatniej chwili.
Poszło w świat, że chłopak stąd, został przyklepany jako kandydat wspólny ludzi z lasu i okolic lasu, dla którego ekologia pod każdym względem no i w ogóle. Świat to przyjął do wiadomości, wydał kilka opinii sprzecznych, że dobra decyzja, że odważna i głęboko przemyślania, oraz że kto to jest, że co to za zjawisko, kogo reprezentuje, kto za nim stoi… Takie i inne dyrdymały. Z naszego wysondowania wynikało, że Janek Polakowski łyknie niby faworyta i pozostałych już w pierwszej turze. Z naszego, czyli komitetu wyborczego w składzie: Rychu Rzeszotara – wysoka kultura i ogłada, człowiek lasu, przyzwoity, ani strachliwy, ani uległy, Bernasia Kleinowa – gospodyni u księdza proboszcza naszej parafii, a jednocześnie przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich w Wysokim Dębie, Wenek Chcica – stolarz o siedmiu palcach, Władek Wład – akuratny i oszczędny w wypowiedziach, Walek Pachciara – tokarz precyzyjny w warsztacie u szwagra, Gustaw O’Chadly – pilarz, człowiek lasu, a także trzej obywatele wsi sąsiedniej, idący codziennie na Moskwę mieszkaniec żółtego, drewnianego domu, nie taki stary Egon Hertzlich z „Czarodziejską górą” pod pachą, Polak w piątym pokoleniu, którego dziadek, Johan Hertzlich, zamiatał szkołę w Obórkach, Maryjan z łąk - człowiek o nikczemnym dość wyglądzie, odkrywca drogi na Biegun Północny, Pan Paha, miłośnik filmów czeskich oraz niżej podpisany, którego dziadek Teofil służył w wojsku pruskim w I wojnie światowej. Pokazało się mianowicie, w sondażach, że Janek Polakowski trafi w pierwszej rundzie już ok. 59,78 proc. głosów. Bez trzymanki.
- Że tak jest świadczą ruchy nerwowe po tamtej stronie – stwierdził spokojny i zrównoważany jak zawsze Rychu Rzeszotara. – Przybiegł do mnie na długi łańcuch spuszczony jakiś przedstawiciel największej partii parlamentarnej i mówi, że wysyła go sam prezes Mirosław Chyba – Bocian, człowiek o dwóch nazwiskach. Ja mu mówię, czego chcesz, a on, że prezes go wysłał, żeby ten, tego, owego… To ja go pytam, jakie ten, tego…, a on, że poleci do Chyba – Bociana i rozpyta o szczegóły, to ja, żeby przyleciał z papierem od prezesa, bo na krzywy ryj, to tylko z tapirem można gadać. On mnie pyta, kto to tapir i gdzie go spotkać, to ja mu na to, że zależy z jakim tapirem chce pogadać, malajskim czy amerykańskim. On wreszcie zajarzył i powiedział, że myślał, że to jakiś ważny od nas i tapir to ksywa. I taka to sytuacja. Co ty sądzisz o tym? – kiwnął do mnie głową.
- Myślę, że z prezesem Mirosławem Chyba – Bocianem nie warto gadać, bo jest kłamczuch i oszust. Na dodatek ma już pełne gacie. Byłby tylko smród. A jak smród pójdzie w świat, to sam wiesz…
- Masz rację – Rychu, jak się domyślam kombinował podobnie. – Musimy jednak obrać taktykę. Jest nowa sytuacja. Zwołamy wszystkich, nie jest nas dużo, najlepiej nocą. Nikt nas nie zobaczy, nikt nas nie usłyszy. Oczywiście, maski włożymy, ja mam płyn do odkażania, Bernasia Kleinowa przyniesie zagrychę.
Znad wody ciągnęło chłodem. Rychu Rzeszotara, przeczuwając, że nocą może ciągnąć, przypomniał sobie o namiocie po harcerzach, którzy nad wodą byli, nawet trzydzieści kilka lat, ale teraz odpuścili i zostawili wszystko. Chorągiew przede wszystkim. Uznano zatem, że namiot może przejąć gmina, a konkretnie sołtys, a miał prawo z nadania rady sołeckiej, zrobić z namiotem co chce. Sołtys zrobił to co chciał, Rychu dostał ten namiot i dziś namiot jak znalazł.
Usiedli co dwa metry, maski – dzieło koła gospodyń wiejskich w Wysokim Dębie – w rozmaitych deseniach, a były też jednokolorowe. Lampa naftowa, zawieszona na szkielecie aluminiowym namiotu harcerskiego przekazanego harcerzom przez wojsko, dawała mdłe światło. Widoczność słaba, ale mówcę wszyscy słyszeli. W sprawie wyborczej taktyki głos zabrał Władek Wład, akuratny i oszczędny w słowach, któremu powierzono to zadanie.
- Słuchajcie ludzie... Co ja będę wam pieprzył, język sobie strzępił. Ma być tak jak jest.
- Niby jak? - człowiek idący na Moskwę niepotrzebnie się wciął.
- Jak niby niby jak? - zdziwił się Władek Wład, oszczędny w słowach. - Nie gadać z nikim, taka strategia, a w szczególności z tamtymi.
- Z jakimi? - stolarz o siedmiu palcach, był dociekliwy.
- Z tymi od tego czuba, dwojga nazwisk – zdenerwował się Władek Wład. - Jasne?
- Jasne – zamknął dyskusję Rychu Rzeszotara i szepnął coś do Bernasi Kleinowej. Kobieta podniosła się i sięgnęła do torby w kratę niebieską i wyciągnęła artykuły spożywcze przygotowane do konsumpcji. W torbie w szachownicę czerwono-białą, albo biało-czerwoną, dźwięczało szkło. Butelki i kieliszki. Strategia została przyjęta bez zbędnych słów. Jako pierwsza wyciągnęła rękę z naczyniem z rżniętego szkła. Po krótkim eksperymencie z udziałem pilarza Gustawa O’Chadly, który trzęsącą się ręką albo nie trafiał, albo przelewał, sprawy wziął w swoje ręce zaprawiony w bojach na festynach i dożynkach Maryjan z łąk - człowiek o nikczemnym dość wyglądzie, odkrywca drogi na Biegun Północny. Nie uronił ani jednej kropli.
Rankiem członkowie komitetu wyborczego wspólnoty leśnych ludzi opuścili namiot pełni wiary w zwycięstwo swego kandydata. Jedna z rozgłośni radiowych podała, że na Janka Polakowskiego chce głosować już ponad 60 proc. potencjalnych wyborców.
- No i dobrze. I tak ma być! Po nerach dostanie ten czub, co tak się panoszy. Na dechy w pierwszej rundzie – powiedział do siebie stolarz o siedmiu palcach, wchodząc na pomost krokiem łyżwowym. Musiał kontrolnie zatrzymać się chwytając za poręcz. W tej pozycji, nieco przechylony, wyglądał jak instruktor BHP podczas szkolenia, prezentujący jak nie należy stać na pomoście. Nad rzeką, nad jeziorem, nad morzem albo innym oceanem.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze