Wstał. Pora już była stosowna, żeby się podnieść z wersalki. Wstał, a w zasadzie usiadł podtrzymując pochyloną głowę w rękach. Przeczesał włosy palcami, układając fryzurę na podobieństwo Borisa Johnsona, premiera Wielkiej Brytanii. Lustra do tego nie trzeba.
Wstał, wznosząc ręce do góry, sprawdzając czy sięgnie sufitu. Ocenił, że jeszcze, jeszcze. Skakać nie będzie, bo niby po co? Mimo to jeszcze raz zmierzył przestrzeń między rękami a sufitem. Przeciągnął się i wtedy opadł mu dół od piżamy, a ponieważ góry nie miał, tylko podkoszulek, stał, z dość mizernym sprzętem – jak to mówią – jak go Pan Bóg stworzył. Nieopatrzny ruch i zaplątał się w nogawki. Miał szczęście, poniosło go na pogniecioną snem pościel, na leżysko. Na wszystko spoglądał Chrystus ukrzyżowany, na przeciwnej ścianie powieszony.
Tym razem stanął szeroko na nogach, dla pewności rozłożył ręce. I tak przesuwał się wolno w stronę umywalki. Dał radę przez próg, wszedł do kuchni. Pochlapał się na twarzy i pod pachami, rozbitą na miazgę szczoteczką przejechał się po zębach. Spojrzał w lustro i poprawił włosy, co oznaczało jeszcze większe spustoszenie. Boris Johnson, premier Wielkiej Brytanii, miłośnik brexitu, przy nim wymięka.
- Ch…. z nim! – kiedyś taka recenzję przedstawił publicznie mieszkaniec tego pokoju z kuchnią, w domu drewnianym, rodem z Kongresówki, w kolorze brudnej żółci, aktualnie budzący się do życia.
Poszukał wczorajszych skarpetek, obwąchał. Nadają się. Spodnie w kolorze khaki, wyblakły czerwony t-shirt z napisem FOR NICE WOMAN. Poranny głód resztką wczorajszej bułki i coca-colą z plastikowej butelki zażegnany. A przecież cola była w puszce, przypomniał sobie. Może się pod wersalkę kulnęła? Sięgnął po miotłę, położył się na podłodze i kijem próbował zlokalizować. Kto szuka ten znajdzie. Otworzył puszkę i wydudnił za jednym podejściem. Suchy dok, stwierdził, wyrzucając puszkę do śmietnika pod umywalką. Porozglądał się jeszcze po kuchni, z pokojem dał sobie spokój, z pościelą, poduszkami, kocem, piżamą też. Chociaż, zawrócił, kocem można wszystko przykryć. I już. O, jak ładnie, pogładził.
- Idę na Moskwę! – powiedział do nikogo, do pustych czterech krzeseł, stołu obłożonego ceratą, do ściany z makatką z łabędziami, bocianem i motylami haftem krzyżykowym zrobionej, do kubków wiszących na ścianie, przy kuchence na butlę gazową. – Idę na Moskwę – powtórzył jak gdyby miało to jakieś szczególne znaczenie, a pewne się stało, gdy sięgnął po kurtkę z wieszaka na trzy haki, wyciągnął z kurtkowej kieszeni klucz i zamknął drzwi wejściowe.
Przed domem rozejrzał się. Najpierw w lewo, gdzie koniec wioski daleko, potem przed siebie, gdzie parking, cmentarz a za cmentarzem kościół z dzwonnicą, potem w prawo, gdzie słońce już się przedarło przez widnokrąg i zawisło. I tam właśnie poszedł, jak zapowiedział, na wschód. Do jedynego sklepu ogólnospożywczego, tuż przy szosie z drogą powiatową, na moskiewskim kierunku. Nie było siły, kto chciał z tego miejsca - gdzie jego dom żółty z kuchnią i pokojem, stołem z ceratą i makatką na ścianie - wybrać się do Moskwy musiał zahaczyć o sklep ogólnospożywczy. Kto wie czy sam Napoleon nie zahaczył, bo mogła być tam gospoda, jakiś zajazd, karczma i karczmarz z małżonką i stajnia na popas.
- Żem sobie przypomniał! Tak musiało być, bo jak szedł na Moskwę, jak ja, no to ino tędy – powiedział człowiek z żółtego domu z drewna.
Od Berlina, czyli zachodniej strony, szedł, powłócząc nogami, nie taki stary Egon Hertzlich, Polak w piątym pokoleniu, którego dziadek, Johan Hertzlich, zamiatał szkołę w Obórkach, parafialną szkółkę dla niemieckich ewangelików, do której powstania dołożył się Tomasz Mann, niemiecki noblista. „Czarodziejską górę” miał pod pachą. Jako symbol, legenda. Nigdy jej nie przeczytał, ale miał. I to dla niego było najważniejsze, gdy szedł od strony Berlina na Moskwę, kulejąc raz na prawą, raz na lewą nogę.
Od północy oczekiwano w sklepie ogólnospożywczym Maryjana z łąk, człowieka o nikczemnym dość wyglądzie. Maryjan przez jakiś czas – trzeba to jasno powiedzieć – odpadł ze składu osobowego sklepu ogólnospożywczego na trasie do Moskwy, bowiem wybrano go na sołtysa wsi. Ale po roku go zwalili z odpowiedzialnego stanowiska. Motywacja była taka, że nie dawał sobie rady. Maryjan przyjął decyzję z godnością, zrozumieniem i nawet z wdzięcznością, choć tak tego dokładnie nie określał. Zwalili i już, tak tłumaczył, niezbyt zawile. Był to swego rodzaju akt desperacji lokalnego społeczeństwa. Z Maryjanem było tak, że gdy wracał ze sklepu ogólnospożywczego, albo gdy go niesiono, domagał się, żeby na Biegun Północny. W zasadzie tylko do łąk, ale na kierunku Biegun Północny. Z tego też tytułu miał ksywę Odkrywca. On to pierwszy na świecie zauważył – nikt we wsi w to nie wątpił – że idąc na północ, przez łąki, zawsze zajdziesz na Biegun Północny. To było oczywiste. Tak jak kropla smarków zwisająca na Maryjanowym nosie.
W sklepie ogólnospożywczym pracowała wdowa do wzięcia. Jej chłop zabił się na słupie wielkim, od przekazu energii elektrycznej. Nie wejdę? Ja nie wejdę? O ile się zakładamy? No już, któren taki chętny? Przypatrywali się wszyscy: Maryjan Odkrywca, ten co szedł na Moskwę z żółtawego domu, Egon Hertzlich z „Czarodziejską górą” pod pachą, której nigdy nie przeczytał oraz Janek Wałach. Ten się właśnie założył z chłopem sklepowej. Takiego wała jak wejdziesz, pokazał zginając łokieć. Taki rympał, pomnożył trudność. Chłop sklepowej wszedł i spadł z wysokości. Janek Wałach wygrał zakład, ale wygranej sumy już nie pobrał. Nie wypadało. Po pogrzebie, jeszcze na cmentarzu, najmądrzejsi we wsi omawiali przedmiot zakładu. I doszli do wniosku, że to jednak nie tak, że zakładali się, że nie wejdzie, a wszedł! O tym, że spadnie na amen nie było mowy, więc…
Sklepowa została sama. Czy aby na pewno, zastanawiano się. Kto ją depcze, kto ją teraz kryje? Zagadka do rozwiązania. Janek Wałach zniknął z pola widzenia. Mówi się, że poszedł na południe, przez trzy lasy i zagajniki, na kierunek starożytna Grecja.
Sklepowa miała wiele walorów. Przede wszystkim sklep niemal w centralnym skrawku wsi, za nim zaraz dom, przyklejony do sklepu. Domowa wygoda, domowe ciepło, dwa kroki i już placówka handlowa. W kapciach mogła podreptać. Co najważniejsze – biust miała wielki i pękaty, nie obwisły, raczej sterczący. Sutki przebijały piękną rzeźbą przez delikatnej materii stanik, i przez t-shirt obcisły, a gdy ubierała bluzkę wydawało się, że porozrywa guziki. Bywało, że rezygnowała z biustonosza a bluzka z dużym dekoltem jeszcze bardziej awansowała jej walory niewątpliwe.
Lubili się na nią gapić. Dzień cały ci trzej – człowiek z żółtawego domu, człowiek o nikczemnym wyglądzie z łąk z kroplą na nosie i ten z „Czarodziejską górą” pod pachą - mogli przesiedzieć cały dzień na skrzynkach po warzywach, ciągnąc piwo, żeby zobaczyć jak stoi, jak się pochyla, jak się rusza, jak zarzuca głową, jak poprawia włosy, jak spogląda, jak się uśmiecha…
Ale… Żeby siąść z piwem i puścić wyobraźnię w ruch, musieli trochę dźwignąć. No bo ziemniaki przyjechały, a zaraz potem warzywa, a potem zestawy z wodą gazowaną, niegazowaną, niskogazowaną, bochenki chleba, bułki wrocławskie, drożdżówki, jabłka takie i śmakie, do tego pomarańcze, mandarynki, winogrona, arbuzy, ananasy. Wnieść to wszystko do sklepu należało, ustawić odpowiednio, pod sznurek. Zadbali o to.
Po każdym transporcie sklepowa stawiała piwo. Konkretnie: trzy piwa. Siedzieli, pili, gapili się. W zasadzie w milczeniu. Jedynie gdy robił się większy ruch pilnowali porządku, upominając żeby im nie zasłaniać sklepowej. Przykładowo taki Walek Bleja z tartaku; dwumetrowy, klata szeroka jak u Witalija Kliczki, potrafił stanąć i gadać, sklepową im bałamucić.
- Nie zasłaniać! – głos idącego na Moskwę był stanowczy, choć wiedział, że Bleja jednym palcem by go zniszczył. A jednak, porządek przede wszystkim. I jasny, wyraźny obraz pożądania.
Pod czaszkami trzech obywateli świata kłębiły się różne myśli, o różnym stopniu natężenia, przeróżne rojenia się pojawiały, migały obrazy w różnych kolorach, czasem oddech stawał się szybszy. Wzrok wbity w jedno, jedyne takie miejsce, gdzie piersi się dotykają, napierają na siebie, wypychają się dumnie na zewnątrz, tyle ile można. W powietrzu wisiała nigdy nie wypowiedziana głośno fraza: już ja bym ją zerżnął, jak burą sukę!
Nic. Spokój, porządek. Bezinteresowna, sklepowa pomoc. I tak dzień w dzień, z krótkimi przerwami na myślenie o czym innym. Codzienny powrót w swoje strony świata. I myśl, że jutro, pojutrze, za kilka dni, sklepowa będzie stała w tym samym miejscu co zawsze. I to, co najcenniejsze, to westchnienie, gdy piersi falują, dla nich zachowa.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze